środa, 7 czerwca 2017

Robin Schulz - OK


Bo nawet gdy nic się tu nie dzieje - it's gonna be ok

czwartek, 27 kwietnia 2017

Mam wrażenie jakby nic się tu nie działo...

Znając moje nastawienie do wszystkiego (gdy nic mi się nie chce), mój słomiany zapał i wszechogarniającą nudę oraz kłody jakie życie rzuca mi pod nogi, to i tak sukces, że cokolwiek tu napisałem. A ostatnio jeszcze spotkały mnie przykrości w pracy (no dobra, nie tak ostatnio, ale ciągle przeżywam je na nowo), a poza tym każdą wolną chwilę trzeba poświęcać na czytanie książek. W końcu niedawno wyszedł nowy Harry Hole, toteż musiałem sobie przypomnieć 10 wcześniejszych. Hmm, ewidentnie ten rok będzie rokiem Jo Nesbo. 

I tak to czas leci, minęła zima a dalej jest zimno, las który wycięli (wycieli czy wycięli) za moim oknem jeszcze nie odrósł a ja co rusz odkrywam w sobie nowe pokłady marazmu, który swego czasu mnie dopadł i trzyma w swych szponach. No i sadło. Ciągle jest.

Zjadłbym coś...

poniedziałek, 6 marca 2017

Weekendowe obsesje #2

Kolejna porcja weekendowych obsesji ;) paramparamparam

Zacznę muzycznie, bo to news nad newsy, a przez to wszystko inne nie ma znaczenia (no może poza tym, że wycięli mi las przed balkonem). Kelly Family wraca z nową płytą!!!! Jubudubudubudubu badam tsssss. Rewelacyjna wiadomość. Oczywiste więc się stało, że musiałem katować sąsiadów wszystkim przebojami przy czym starałem się nie śpiewać zbyt głośno bo i tak zwierzęta z lasu uciekają jak "śpiewam". Trzecia w nocy to też nie jest odpowiednia pora na takie ekscesy, ale co tam. I cannot control myself, I am going crazy... nanananana... 
Głupio się przyznawać, ale akurat Kelly Family co jakiś czas wracają jako weekendowe obsesje, więc nie jest to jednorazowy wybryk. Ale jak wiadomo dobra muza broni się sama (i trza mówić, że to dobra muza) i właściwie nie ma w tym nic dziwnego. Wszyscy pewnie mówią, że kicha a i tak znają piosenki i śpiewają jak nikt nie patrzy.
Łonda swego czasu chciała jechać nawet na ich koncert do Berlina, ale nie dostała pozwolenia i później z zazdrością słuchała jak Jolanda z jej klasy czekała pół nocy pod sceną, ale przynajmniej była w pierwszym rzędzie, robiła zdjęcia i mdlała ze spazmów jak majtki i staniki nie dolatywały do sceny tylko na nią. Hihi.
A siostra Maria parę lat temu był w Lublinie w parafii Brytni. I ja to przegapiłem, grrr. Chociaż ja to jeszcze pal licho, ale że Łonda przegapiła? Fan numer jeden? Jak ona to przeżyła?



Poza tym obsesyjnie oglądam się w lustrze. Co prawda nie po to by zobaczyć, czy z wiekiem młodnieję (phi) i zmarszczek mi ubywa (taa, jasne) albo czy schudłem (skjuzmi). Nic z tego, ciągle jestem gruby, stary i pomarszczony... I ciągle nie mieszczę się w lustrze, ale nie dlatego gapiłem się na siebie niczym mucha w kozie bobki.
Podkuszony zapewne jakimś diabelskim szeptem polezłem ostatnio do fryzjera. Oczywiście zupełnie nowe osoby. Być może jest taka rotacja personelu, bo żaden z klientów nie jest zadowolony, well... Dziewoja (bez obrączki na palcu, bo się przyjrzałem) kazała mi się rozebrać (uuuu) i jak otworzyła gębę to brak obrączki nie był już zaskoczeniem. Zadrutowana szczęka. Eh...
Musiałem chwilę zaczekać, bo jakaś baba przylezła se umyć włosy, bo albo sama nie umie, albo nie może dosięgnąć, bo była ździebko duża a ja w tym czasie zastanawiałem się czy nie uciec. Przepadło. Może dlatego, że byłem po pracy i miałem zwolnione reakcje i dłużej też schodziło mi z myśleniem. W końcu dziewoja babie wysuszyła włochy, przywołała mnie zalotnie i pyta jak ścinamy. My? Jakbym wiedział, że sam mam ciąć to ściąłbym se włochy w piewnicy jak kiedyś w liceum. Dziewoja zaczęła mnie smyrać po głowie i nagle słyszę: "Yyyyyyy... O Boże jaka czerwona skóra, przesuszona zupełnie, bleh ohyda (no dobra, tę ohydę sam wywnioskowałem po jej twarzy, bo jeszcze miałem na sobie okulary i ją widziałem). Swędzi pana (chamówa powiedziała do mnie z małej litery) toto paskudztwo? Koniecznie musimy zastosować kurację jakąś tam (pewnie keratynowe prostowanie włosów, bo innych nie pamiętam), a to TYLKO 50 zł." Tylko? Bycz. Pomyślałem, że może rzeczywiście przez czapkę coś tam się uplęgło, nie, nie uplęgło, pomyliłem się, nic się uplęgło, chodziło mi o to, że mogła być zaburzona cyrkulacja powietrza pod czapką. Ufs, wybrnąłem.
 - Niech będzie - mówię do dziewoi - najwyżej nie będę nic jeść do końca miesiąca.
A dlatego tak powiedziałem, że miałem na sobie mój pomarańczowy sweterek i chyba to nie jest korzystny kolor, bo jak siadłem na krześle, to wyglądałem jakbym ważył ze 150 kilo. 
Dziewoja zaprowadziła mnie do zmywalni, posadziła na fotelu i ze trzy razy pytała czy chcę masaż, bo zapewne nie mogła uwierzyć, że nie chcę. A czego oczekiwała jak odrutowała se szczękę, a pamiętam jak kiedyś pracowała ze mną dziewczyna, która też zadrutowała se zęby i mówiła, że jej mąż się skarży i jest poraniony tu i tam. Nie wiem o co chodziło, ale brzmiało to strasznie. 
Siadłem, dziewoja zaczęła mnie myć i cały czas gadała co robi. Jakby to kogoś interesowało. O teraz spłucze włosy, a teraz nałoży kurację, teraz poczekamy parę minut a zaraz podłubie se w nosie. A teraz jeszcze założymy maskę. No chyba ja, bo ona przecież już miała. Hannibala Lectera. Dżyzas, co ja się mam.
W międzyczasie gdzieś se poszła (zjeść pewnie wątróbkę przez słomkę) i jak wróciła to przez tą całą kurację nie czułem już głowy. Dziwne uczucie, zupełnie jak znieczulenie u dentysty. I jak u dentysty, po jakimś czasie czucie wróciło. Ufs.
Dziewoja ścięła włochy (jak zwykle nic nie widziałem, ale jak zwykle nie jest to to czego oczekiwałem, ale cóż) i mówi, że dzięki kuracji nie będzie mnie swędzieć skóra. A swędziała? Bycz. No ale mówi, że muszę cały czas patrzeć i szukać zaczerwienionych miejsc i egzem i w ogóle nie powinienem nic innego robić tylko oglądać się cały czas i macać po głowie. Aha, jasne i co jeszcze?
No więc wiadomo o co chodzi z tym lustrem.

A i jeszcze jedno.
Jak już wcześniej pisałem, wycieli las za moim oknem. I teraz borsuki nie będą mi już śpiewać co wieczór, żebym wstawał. To smutne. Koniec świata jest bliski... Dlatego co chwilę spoglądam przez okno, nienawistnie patrząc na ludzi i złorzecząc kiedy ktoś się akurat napatoczy pod moje spojrzenie. Gdyby mieli odrobinę przyzwoitości, padliby trupem na miejscu obok zwalonych brzóz, topól i sosen.


sobota, 4 marca 2017

Łonda we Varsovie

Tydzień temu odwiedziła mnie Łonda.

Przyleciała w piątek do głupiego Modlina w samym środku dnia, kiedy wszystkie porządne ludzie, jak ja, smacznie śpią. Powiedziała, żebym spał, a ona wieczorem przyjedzie, bo zanim wylezie z samolotu i przyjedzie do Warszawy to jej trochę zejdzie, a później połazi z godzinkę, dwie i spotka się ze znaną warszawską okultystką Orszulą, z którą już wcześniej miała umówione spotkanie. No więc dobra. Polazłem spać, ale później pomyślałem, że może jednak pojadę do miasta, bo jak prześpię cały dzień, to jak zwykle będę siedział w nocy, a tak to być może zasnę. Jak umyśliłem, tak zrobiłem. Przespałem dwie godzinki, zerwałem się i pojechałem do centrum. Polazłem pod PKiN tam gdzie busy modlinowe się zatrzymują i czekam. Busa nie ma. Przyjechał w końcu jeden - Łondy nie ma. Deszcz zaczął padać, więc trochę się oddaliłem i akurat w tym momencie podjechał kolejny, ale znowu Łondy nie zauważyłem. Hmm, dziwne, kolejny bus za godzinę a przecież miała przyjechać coś zeżreć we Złotych Tarasach. A może jednak przemknęła chyłkiem? Nie namyślając się wiele ruszyłem w stronę Złotych i nagle paczam a tu chyba Łonda lizie (bo taka łondowa walizenda) i tak, to Łonda była (bo dogoniłem ją w obrotowych drzwiach i się zdziwiła, żem przylazł). Hihi, a co miała sama jeść w kefcu jak można w kupie iść na sushi. Ludzi wszędzie mrowie, ale akurat w sushijamie było trochę luźniej, tak więc można było sobie siąść i w spokoju zjeść (a przynieśli nam zestawy co tylko do 15-ej wydawali i baba już nie chciała nam ich wydać, ale jeszcze pół godziny zostało, no więc przyjęła zamówienie). Najpierw dostaliśmy zupę miso z glonami, trawą i śliskimi kulkami i po dzbanku herbaty (co na koniec farfocle w niej pływały) a później przyszły zestawy właściwe co jak zjadłem trochę wasabi, to prawie umarłem. Jedzonko pyszne (a już tam ze trzy lata nie byłem), toteż zamówiliśmy jeszcze deser, ale już tylko jeden, a potem okazało się że nie mam pieniędzy i Łonda musi zapłacić ;) Ale kicha.

 Mmm, te z prawej deski były o niebo lepsze, bo na lewej był kawior fuj

 O tu właśnie widać uramaki z kawiorem, który właził w zęby i trzeszczał, bleh

 Deser pyszota

W międzyczasie jak żarliśmy sushi, deszcz przestał padać a sypnęło śniegiem i to tak porządnie, że przerodziło się to w blizzarda. I całe nasze plany pogoda pokrzyżowała, bo mieliśmy dzień później (czyli w sobotę) jechać do Krakowa, a potem do Oświęcimia, bo mus je. Bom tam nigdy nie był. A Łonda chciała se pooglądać zdjęcia starodawne i paczać kto z tamtych ludzi był handsome. Ewidentny mus ;)
Blizzard przyszedł, Łonda polezła na spotkanie okultystyczne a ja pojechałem do domu (szybko sprzątać i przygotować bibliotekę, którą to Łonda zaanektowywuje zazwyczaj jak przyjeżdża). Wieczorem przyjechała, a że komórka jej się rozładowała, to Orszula wysłała mi semsa o której Łonda wsiadła w pociąg. Dzięki temu wylezłem po nią na przystanek, żeby nie pojechała gdzie indziej jak to kiedyś na zajezdnię pociągową :) i jeszcze nawet obejrzeliśmy Minionki.

Jako że z Krakowa nic nie wyszło, w sobotę zaplanowaliśmy Kupernika. Wstałem rano, zrobiłem śniadanie, smok obudził Łondę, zjedliśmy i pojechaliśmy. Metrem. Uuuuu. Nowym metrem. Większe uuuuuu. 
Pojechaliśmy z rańca, toteż ludzi na ulicach było niewiele, za to w Kuperniku całe stado. Jakby szkoła jakaś przyjechała. Dzieciarnia pchała się do wszystkich eksponatów i ciężko było się bawić swobodnie. Jak raz stanąłem se przy drabinie jakubowej co prąd po niej szedł i chciałem se już wcisnąć przycisk, żeby szedł, to jakiś bachor przylazł i mnie odepchnął. Szynkstwo. Jedynie spokój (w miarę) był w dziale dla starych. Za to jak było jedno stanowisko co były kredki i papier i zdjęcie baby z kotem i trzeba było to namalować, to nasze rysunki były najlepsze i przywiesiliśmy magnesami wysoko wysoko na ścianie, żeby żadne bachory nie mogły zdjąć. I wisiały tam razem z takimi jak np Karolinka lat 7, Marek lat 6. I nasze. Zdecydowanie najlepsze.
A, no i Titanic. Trzy razy właziliśmy do środka. Zdecydowanie najlepsza rzecz w całym Kuperniku. Symulacja zatapianego statku, z łypającym światłem i przechylonym korytarzem ;) Wleźlibyśmy jeszcze raz, ale znowu był dziki tłum.


 Łonda we Wawie

Ukoronowaniem soboty (nie licząc jedzenia dla biedoty w Mlehczarni) był Stardust, który puścili w telewizorni chyba specjalnie na przyjazd na Łondy. A po Starduście oglądaliśmy jeszcze dokument o Czarnobylu i okazało się, że można se kupić chałupę z ogródkiem za 500 euro. W Czarnobylu właśnie. Tanizna. Trza szybko kupić.
A w domu jedliśmy lazanię, która co prawda była kupna i tylko do puszczenia na blaszkę i do piekarnika i wyglądała co prawda dziwnie ale smakowała nawet lazaniowo. Na pewno lepiej niż w Barcelonie. I nie zjedliśmy całej bo było dużo, to zostało na śniadanie, a potem na podwieczorek.

Niedziela podobnie jak sobota. Śniadanie a potem wypad do miasta, tym razem do Muzeum Powstania Warszawskiego.  I to za darmochę, bo niedziela, esra. Wleźliśmy, a tam znowu tłum, tym razem bez bachorów, chociaż trochę też ich się kręciło. No ale wleźliśmy, a tam trzeba czytać. Ojej... Ciekawe to nawet było, chociaż niektóre materiały filmowe miały być drastyczne, a wcale nie były. Weird.
Oblecieliśmy parter, do filmu 3d o Warszawie wiła się kolejka, toteż poszliśmy dalej, a tam coś na kształt sali kinowej gdzie puszczane były reportaże z powstania. Zaczęliśmy oglądać, ale pomyśleliśmy, że lepiej ustawić się w kolejkę do filmu 3d, a tu przyjdziemy później. Tak zrobiliśmy. Stanęliśmy w kolejce, ludzie ruszyli ( bo film tylko 6 minut trwa) i dokładnie przed nami zamknęła się taśma, w sensie, że byliśmy pierwsi na następną turę. Eh. Za to mogliśmy sobie potem wybrać miejsca gdzie siedzieć co i tak znaczenia nie miało żadnego, bo okulary były tak porysowane i wypalcowane, że mało co było widać. Ale sam seans ciekawy. Ładna muzyka. Jak Host of Seraphim.
Wróciliśmy na filmoreportaże powstańcze i siedzimy ładnie, oglądamy, a tu nagle chłop jakiś zaczął się drzeć, że właśnie zaczęła się msza i tylko pół godziny trwa. Jako że jesteśmy święci, wstaliśmy i poszliśmy, no bo miało być pół godziny, a było 45 minut. Z zegarkiem na ręce. Kłamstwo!!! Ładne szyby w kaplicy są. I posadzka jakby z bruku drewnianego. Ładne.
Po raz enty mieliśmy oglądać to samo, ale chciało mi się siku, więc poszliśmy do klopów co były piętro niżej i się okazało, że do chłopskiego wlezła baba. Ludzie to mają tupet. I całe szczęście, że poszliśmy tam na dół, bo okazało się, że tam jest kanał do którego można wejść i poczuć się jak kiedyś. Zgięliśmy się w pół (bo to niski kanał był), wleźliśmy i nagle zgasło światło. Nie pamiętam już nawet czy nie zdarłem się wtedy jak zarzynane prosię. I ugrzęźliśmy i chyba zaczopowaliśmy ruch, bo potem się okazało, że chłop przy wejściu slasz wyjściu poganiał wszystkich, że co tak długo. Helou, to po co gasił światło?
Obleźliśmy całe podziemia, wychodzimy, a tu... sala kinowa z naszymi niedobejrzanymi reportażami. To znak, że trza oglądać przez siedem godzin. Ale najsampierw oblecieliśmy resztę muzeum, bardziej patrząc gdzie są kolejne karteczki kalendarzowe (po całym muzeum rozsiane były punkty z kartkami z kalendarza opisujące każdy dzień powstania, które to kartki wszyscy zbierali) aniżeli zwracając uwagę na wystawę. Pewnie zgłodnieliśmy od tych wszystkich okropności, bo w kawiarence rzuciliśmy się na wuzetki niczym ludożercy na misjonarzy.



Wróciliśmy oglądać jak Warszawa Walczy i kiedy niczym pani Gruszka mówiliśmy co teraz będzie na filmie (jak po raz 10 widzieliśmy ten sam fragment) stwierdziliśmy, że czas iść już. Pewnie dlatego, że ludzie naokoło oglądały i paczały ze smutkiem a my nie mogliśmy przestać się śmiać bo wiedzieliśmy co tera będzie. Trochę zalatywało to już znieczulicą.
Prosto z muzeum pojechaliśmy znowu do Mlehczarni na pulpety dla plebsu i pomimo, że nie byliśmy wcale głodni, trza było jeść. A potem znowu w domu trza było dojeść lazanię i lody mangowe i tonę cipsów a jeszcze jak zamówiliśmy pizzę to akurat się zaczął Titanic w telewizorni i dokładnie tak samo łaziliśmy w Kuperniku jak oni na statku. A tak poza tym to tamte ludzie były głupie, jakby se nie mogły od razu drzwi zabrać ze sobą, coby na nich pływać. A wcześniej obejrzeliśmy jeszcze dokument o Nagasaki i wybuchu bomby co ludzie umierali na blast a jednej babie wyszły oczy na wierzch.
A kartek okazało się, że dwóch nam brakło.

W poniedziałek, jako że Łonda już wylatywała (tylko wieczorem) nigdzie nie jechaliśmy, tylko rano po śniadaniu poleźliśmy do lasu a tam spotkaliśmy Bambi. Z białą pupą. I ślady wilków i zajęcy i ptacy co dziwnie śpiewały. A w przesiece słychać było jak prąd idzie. Potem dalej trza było spać, potem znowu jeść, a potem to już Łonda pojechała na lotnisko a ja do pracy.

Kluczowym słowem weekendu jest obżarstwo.
Zapomniałem dodać, że Łonda żarła jeszcze robaki.


Takie coś znaleźliśmy w lesie, widać że wilcy też żarły przez cały wekend

wtorek, 21 lutego 2017

Weekendowe obsesje

Jak każdy normalny człowiek mam swoje odchyły. Jedne mniejsze, inne wręcz kosmiczne i pół biedy kiedy są i właściwie tyle... Gorzej jak zaczynają być w nadmiarze i wtedy zaczyna się obsesja. Tak jak to stało się w tym tygodniu, gdy przestałem istnieć dla świata i z zaplanowanych miliona innych rzeczy nic nie wyszło. I nawet nie wiadomo kiedy skończył się weekend...

Pierwsza obsesja to Pentatonix - mój nowy ulubiony zespół muzyczny (chociaż jest stary jak wszechczas i każdy go zna). Tak jak wszyscy, słyszałem o nich parę lat temu, lecz bardziej zwróciłem na nich uwagę po tym jak zaśpiewali Jolene z Dolly Parton (i z Miley w amerykańskim Voice'u), za którą to piosenkę otrzymali ostatnio Grammy. Trzecią Grammy trzeci rok z rzędu (poprzednie za co innego, a nie ciągle za to samo). I tak jakoś mnie naszło (i miałem odpowiedni nastrój) i puściłem sobie jedną piosenkę, potem drugą, potem całe mrowie jeszcze, wywiady, dokumenty, reportaże, superfruit, ot cały ja - psychofan pełną gębą. I zanim się spostrzegłem minęło 14 godzin hahahahahaha. Szybkie jedzenie i dalej...



Wiem, że tu powinna być właśnie Jolene albo chociażby Hallelujah ostatnia, ale wróćmy na chwilę do klimatu świąt, pieczonych jeleni i wiszących na drzewach pomarańczy z gozdykami.


Druga obsesja - hmm, zupełnie nie zaskakująca, jeżeli ktoś mnie zna - manga ;) Nie taka pierwsza lepsza z brzegu, no właściwie to pierwsza z brzegu, ale czy lepsza, well... Leżała u mnie już od jakiegoś czasu i pająki zaczęły po niej chodzić, więc stwierdziłem, że muszę w końcu przeczytać. Gra w króla (Ousama Game). Temat oklepany i mocno już eksploatowany, mianowicie jest sobie klasa w gimnazjum i wszyscy muszą umrzeć. Ale to już było, cóż... Pewnego dnia wszyscy dostają na telefony smsy (lub emajle) od tytułowego króla, z informacją, że jest se gra i teraz trzeba wykonać takie a takie zadanie i nikt z gry nie może zrezygnować i wszyscy bierą udział. Na początku jest w miarę dziwnie, ot ktoś ma się pocałować, ktoś ma dotknąć czyichś, hmmm Dolly Parton ma duże, ktoś polizać czyjąś stopę (fuuuj). Do momentu aż karą za niewykonanie zadania jest śmierć, wszystko jest w formie żartu rozpatrywane, a tu jednak pierwsza osoba popełnia samobójstwo, potem następna i tak dalej i dalej... Pierwszy tomik jest wporzo, kolejne - eee, co nie zmienia faktu, że i tak musiałem siedzieć i czytać na szmachcie dalsze losy, kto przeżyje i kto okaże się owym królem (bo tylko on ma przeżyć). Sporo też nielogiczności, bo przy ostatecznym wyjaśnieniu, że była to forma hipnozy, gdy po przeczytaniu w wiadomości jak dana osoba umrze, podświadomie komórki w organizmie tak działały, że było jak miało być, ale jedna dziewucha miała oślepnąć i oślepła zanim się dowiedziała jaka kara ją czeka. No więc jak to? Poza tym marne to było w porównaniu chociażby z Battle Royale, na podstawie której to mangi powstał kultowy już film (z Chiaki Kuriyamą biegającą w żółtym dresie jako ukłon w stronę Bruca Lee, a która to dzięki tej roli wystąpiła później jako GoGo w Kill Billu vol.1, jako przydupas Lucy Liu) gdzie wszystko było w miarę wyjaśnione co i jak i to jak się wszyscy zabijali nawzajem też było ciekawsze. Nawet takie Kamisama no Iutoori też było ciekawsze, co nie zmienia faktu, że i tak musiałem siedzieć i czytać do końca. A później jeszcze spin-offy, eh...





A trzecia weekendowa obsesja toooooo, tadada tadada tadadadada - śliwkowe tartletki z Lidla. Miodunka. Zjadłem z piętnaście, a ciągle mi mało. I jak tu schuść? Na dodatek nie zdążyłem zrobić zdjęcia, bo co zbliżyłem się z aparatem, to nagle wszystko znikało w mojej przeogromnej paszczęce.

Dobre obsesje nie są złe, a może jednak?

poniedziałek, 13 lutego 2017

Pożegnanie panny S

Niezrażona kolejnym niepowodzeniem, odczekała chwilę, aż lód będzie gruby i znowu przylezła nad to samo jezioro, ale tym razem postanowiła trochę inaczej spożytkować czas... W końcu może ten Hasselhof ją kiedyś uratuje... Phi, marzenie ściętej głowy.



Teraz będzie czekać jak kania na dżdżownicę aż wiosna przylezie, a w końcu nikt nie wie kiedy to nastąpi, czy w ogóle... Z drugiej strony jak przyjdzie odwilż (o ile przyjdzie) to panna S utonie i tyle z tego będzie miała, że ten staw nazwą na jej cześć Jeziorkiem Bezdennej Głupoty ;)

niedziela, 12 lutego 2017

No właśnie - zimnooo

Zimnooooo...
Mózg zamarza (o ile ma się mózg i nie mówię o takim w słoiku) a paluchy puchną z zimna i ciężko trafić w odpowiednie literki na klawiaturze. Może trza by było zamknąć okno, ale wcześniej żarłem fasolkę po bretońsku, więc... Zimnoooo...
Ogólnie zima tego roku jest cudna, pełno śniegu, gluty zamarzają w nosie i na rękawach, ludzie tulą się do siebie coby im cieplej było (tfu! zboczeńcy), komary przestały latać i żywić się mną. I tylko wszędobylski smog psuje atmosferę pierwszych miesięcy roku. Smutne to. Nic to, byle do wiosny. Zrobi się wtedy ciepło, dzień będzie dłuższy i zobaczę słońce. Jupiiii.  Chociaż nie wiadomo czy wiosna przyjdzie. Jak to kiedyś mówił Dziadek Zosi (i Ozrabala? e nie, Ozrabal miał Babcię i krzesło, a Zosia tylko Dziadka) na pytanie czy jeszcze kiedyś będzie wiosna właśnie, mówił, że nie wie i trzeba mieć nadzieję. Miejmy zatem nadzieję...
Tak sobie właśnie przypominam ciepłe dni, kiedy można było chodzić bez skarpet i żreć lody (a nie podjadać śnieg ukradkiem gdy nikt nie patrzy) i sobie przypomniałem jak byliśmy z Łondą we wrześniu w Watykanie (zda się jakby to było już milion lat temu) i opływałem potem (przedtem zresztą też opływałem potem) gdy staliśmy w kolejce do Muzeów Watykańskich, bo było nieziemsko gorąco a kolejka ciągnęła się kilometrami i trza było czekać tylko o chlebie i wodzie, ale woda od razu się skończyła i został chleb ;) Pamiętać na przyszłość - kupić se bilet online, to się zaoszczędzi kupę (hehe) czasu. Miliard ludzi w kolejce a i tak wszyscy stali tylko po to żeby zobaczyć palce na suficie. Eh... Gorąco wtenczas było, a teraz je zimno. Podłość ludzka nie zna granic...



Jak widać na filmie z kolejki, trochę mnie wzdęło (trochę? jakbym był w ciąży), ale już wtedy się przygotowywałem do mroźnej zimy i obrastałem w tłuszcz, żeby teraz mi było ciepło, a skoro mi zimno to znaczy że za mało się spasłem i mogę dalej się objadać ile wlezie. Niezła wymówka ;) A co do filmu, to jest robiony po godzinie stania w kolejce. Maskara...


Jak widać zimy już kiedyś bywały mroźne, chociaż teraz się zastanawiam dlaczego nie zakryłem uszu, ale to było na długo przed historią jaką opowiedział mi później zesłany na Syberię chłop, kiedy było tak zimno, że ktoś tam wyszeł na chwilę z baraku i jak wrócił to mu uszy odpadły. Straszne, ale jak to opowiadał grobowym głosem i jak sobie wyobraziłem, że nagle ktoś wchodzi do chałupy (przyjmijmy że ten barak to taka ichnia chałupa wtenczas była) i PLOCH! uszy odpadły... Mało nie ryknąłem śmiechem mu prosto w twarz... Chyba nie potrafię reagować jak normalny człowiek, ale to dlatego że je zimno i mózg mi zamarzł. Hmmm, tylko że on opowiadał to jakoś w lecie, hmm...

Szkoda, że w pobliżu mnie nie ma żadnej górki, albo chociażby wysypiska śmieci, bo mógłbym napchać starych gazet do lekramówki i zjeżdżać jak za dawnych lat, kiedy to dziecięciem będąc pół życia spędzałem na dworze. Aż ciężko to sobie teraz wyobrazić. 

Właśnie wyjrzałem przez okno i wygląda na to, że dalej jest zimno, więc zrobię se zara grzańca, niam niam. Smacznego, dzięki, wzajemnie, na zdrowie i vice versa ;)

piątek, 13 stycznia 2017

Synapsa #4

Panna S przeżyła. 
Trochę czasu zajęło jej wygramolenie się z wody. Dziwnym trafem, nikogo nie było w okolicy i panna S po zdarciu całego gardła gdy wołała o pomoc (miała nadzieję, że uratuje ją David Hasselhof jak z Baywatcha) ostatkiem sił wypełzła po krze na brzeg. Po drodze przymarzała parę razy do lodu, ale w końcu legła zemdlona na zmarzniętej trawie. I tutaj pewnie już byłby jej koniec, lecz opatrzność czuwa nad tymi mniej rozgarniętymi. Akurat przymarzała do trawy na dobre, wychładzając się w zastraszającym tempie (bo emocje jakie w niej buzowały gdy oczami wyobraźni widziała biegnącego ku niej Davida Hasselhofa opadły), gdy nagle nadbiegł... Nie, nie Hasselhof, a zwykły biegacz w średnim wieku, który nie zauważywszy rozciągniętej na trawie panny S, potknął się o nią i skręcił kostkę. Głupi zbieg okoliczności, ale dzięki temu wypadkowi, szybko przyjechała karetka, żeby zająć się niedoszłą topielicą.
I wydawałoby się, że po ostatniej przygodzie, panna S da sobie spokój z łyżwami na jeziorach... Gdzie tam... 


środa, 11 stycznia 2017

Tortem w twarz

Nie miałem jeszcze tortu weselnego. Własnego, bo innych zeżarłem całe tony. A weselne to wiadomo, że najbardziej wykwintne i wyczesane w kosmos. Nie to co kiedyś, kiedy wszystkie torty robiło się samemu (bynajmniej nie przeze mnie). 
Swego czasu Brytni z Łondą, jako nastolatki, robiły tort dla naszej sąsiadki, która była ordynatorem oddziału dziecięcego w szpitalu w naszej miejscowości. Co ja podkusiło, nikt tego nie wie. Cóż, dziewczynom wyszło wszystko nawet ładnie, tylko problem miały z przecięciem biszkoptu i trochę (HA) im krzywo to wyszło, ale wypoziomowały masą i z wierzchu wyglądał idealnie. Później okazało się, jak już był krojony w szpitalu, że niektórzy dostali prawie same biszkopty, nasączone co prawda alkoholem, ale bez masy, inni natomiast samą masę bez warstw biszkoptu. Hihi, więcej już jej nie piekły. Ale to zamierzchłe czasy. Później takie domowej roboty torty to już właściwie Brytni piekła i nawet na pięćdziesiątkę Rodziców, sama zrobiła. 

 
Tort prostokątny, a na nim 100 świeczek, jako że Rodzice urodzili się tego samego dnia. Co prawda problem był, żeby zapalić te wszystkie świeczki, ale jak już poszło, to Brytni ledwo doniosła z kuchni do pokoju, bo żar był przeogromny ;) A jak już Rodzice zdmuchnęli płonący wiecheć, ówczesna najmłodsza latorośl rodziny, czyli Mikele się rozpłakał, bo on chciał zdmuchnąć. I wszyscy wiwatowali i bili brawo, a Mikele się obraził i płakał. Buahahahaha, so funy. A Rodzice dostali też wtedy wieczne drzewka bonsai, które po miesiącu zdechły...



Tak mniej więcej wyglądały te robione przez Brytni. Mniamuśne. Roboty było z tym od groma (tak myślę, bo nigdy nie robiłem) ale później jak przyjemnie było jeść. Zazwyczaj wszystkie te nasze torty były zimową porą robione i przez to można było je trzymać na balkonie gdy mróz chwycił i przez to nabierały dodatkowych walorów smakowych... Ot takie torty prawie lodowe... Pyszota. I zamrożona galaretka między warstwami ;)
Ostatnio o wiele prościej jest zamówić, bo teraz właściwie żremy torty tylko na urodzinach moich siostrzeńców, Brytniowych chłopaków, bo zawsze można jakiś ciekawy kształt z masy cukrowej wyczarować. A komu z nas by się chciało bawić w coś takiego? I zawsze to frajda dla dzieci (powiedzmy, że dla nich :) największa chyba dla naszego Tatula jak je zamawia). Nie dość, że i kształty mają niestandardowe blaszkowe prostokątne, to jeszcze za każdym razem całkiem nowe mixy smakowe jak czekolada z miętą, brzoskwiniowo-waniliowy czy groch fasola. Ten ostatni smak najlepszy jak do tej pory ;)









 


Tak właśnie sobie przypomniałem, że będąc jeszcze w liceum (a to stare dzieje, przedwojenne), ludzie przynosili torty na swoje 18-nastki i wtedy było pewne, że Giwera nie będzie ich pytać z matmy. I pamiętam jak głupio wszyscy stali i śpiewali sto lat, nawet tym mniej lubianym osobom. Kicha. No i ja jak zwykle wyłamałem się z tradycji i wolałem udać, że o niczym nie wiem, a tak poza tym to jakie urodziny? Moje? Pierwsze słyszę. Jak widać nigdy nie przepadałem za tym, aby być w centrum uwagi. Ale torta bym sobie zjadł...
A tak poza tym to parę dni temu były właśnie urodziny moich Rodziców i jako że nie było czasu na pieczenie, to Brytni kupiła im w sklepie tort kawowy (co całe szczęście, że mnie nie było, bo po kawie mam różne dolegliwości...) i podobno zeżarli w całości. No co za... Z drugiej strony (to jak po kawie też później z drugiej strony) poświęciłbym się i też zeżarł i tylko później w skrytości bym cierpiał...

Heppi berzdej tu You all mwa mwa

 A to mój ostatni urodzinowy, który sam musiałem zeżreć, bo rozminęliśmy się z Thalią :(

sobota, 7 stycznia 2017

Święta, święta i po świętach

No właśnie - święta...

Jak zwykle zjechaliśmy się wszyscy, tylko w tym roku wypadło to jakoś tak dobitnie na raty. W środę przyleciała Łonda (z zamiarem mycia okien i posprzątania chałupy), w czwartek Rodzice przywieźli Brytniowe Dzieci a sama Brytni dotarła w piątek pod wieczór. Ja planowałem przyjechać w sobotę, czyli Wigilię, z rańca o pierwszym pianiu koguta. Jako że w piątek mnie jeszcze nie było, ominęło mnie ubieranie choinki (jufs), nabijanie pięciu kilo cukierków na spinacze i przywieszanie na tąże choinkę (wielkie jufs) i niestety degustacja alkoholizowa (to smutne). Maluska z dziewczynami wpadły na pomysł, żeby sprawdzić, które nalewki będziemy pić w Boże Narodzenie jak przylizie ciocia Gienka z rodziną (a miał też przyleźć absztyfikant Kateriny, czyli córki cioci Gienki, a który to absztyfikant je nie z Polszy, tylko z insząd). No więc tak sprawdzały, że co rusz to inna butelka i po kielonku. O, ta dobra, o a ta jeszcze lepsza. I na samym końcu znalazła się butelka z żółtą nalewką i tu konsternacja, cóż to? Pewnie z pigwy, albo jak słodziuchna to może z moreli. Nalały sobie na spróbowanie, a tu... olej. Buahahahaha, dobrze im tak.
Ja ogólnie się wycwaniłem w tym roku i jechałem do domu rodzinnego razem z Pedrem, dzięki czemu nie musiałem taszczyć wielkich bagaży przez pół Warszawy i na milionie dworców a później z ciżbą ludzką cisnąć się w pociągu. Mieliśmy wyjechać przed szóstą rano i myślałem, że o tej porze to raczej nikt sie nie powinien kręcić po osiedlu, więc była duża szansa, że pierwszego zobaczę właśnie Pedra, bo przecież jak głosi mądrość ludowa, w Wigilię trzeba pierwszą obcą osobę zobaczyć chłopa i wtedy jest szczęście przez cały przyszły rok (o myciu się w pieniądzach nie wspominając). No więc wylezłem z chałupy obładowany niczym ruski na bazarze i stanąłem przy samochodzie. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, paczam, idzie drugi ruski z bazaru, jeszcze bardziej obładowany niż ja. Pedro. Ufss, chłop. Odwróciłem lekko głowę a tu jakaś wyfiokowana damulka z piesełem, też już nie miała się kiedy pokazywać. I tak teraz patrząc z perspektywy ostatnich dni, zastanawiam się, czy przypadkiem oko mi się nie omsknęło, bo to moje choróbsko ciężko nazwać szczęściem. Mam nadzieję, że potem ją sczyściło z przejedzenia.
Pedro mnie podwiózł pod same drzwi prawie i gdy wlezłem do domu okazało się, że nic nie gotowe. Poza prezentami pod choinką, ofkoz, które pojawiły się poprzedniego wieczora nie wiadomo kiedy, a było przecież rzeczą oczywistą, że jeszcze miały się jakieś pojawić. Ho, ho, ho... Karp zamrożony w wielką bryłę (podobno od Glumskiej, która miała do nas przyjść na wieczerzę wigilijną jako niespodziewany gość, bo co sama miała siedzieć w domu, a w końcu to nasza taka przyszywana ciocia z dawien dawna, można nawet rzec, że taka ciocia na rzepa), susz cały czas wyschnięty, reszta ryb w pieleszach, mak w puszkie, chłopaki zajęci plehstehszyn, dom jeszcze nie posprzątany, Tatul ciągle wracający z zakupów i wychodzący co chwilę po nowe, stolec nieubrany... Eh i jak tu spać? Nic to, im bliżej godziny zero (17-ej) tym coraz większy panował rozgardiasz. Brytni zajęła się smażeniem trzech różnych ryb (karp w końcu odmiękł, flaki zostały z niego wydziabane i rozrzucone pod blokiem), Łonda zagniatała kluchy do kluchów z makiem, a Maluska gotowała susze i groch z kapustą (barszczyk zrobił się podobno wcześniej). W międzyczasie ze trzydzieści razy latałem do piwnicy, bo a to zabrakło jabłka, to znowu cebuli, przydałyby się ogórki kwaszone (co Brytni miała jeszcze robić sałatkę Królowej Błony na następny dzień, na odwiedziny ciotków Gienków) i raz nawet poszła ze mną, Brytni znaczy, i oczywiście musieliśmy się natknąć na Piotrusia (syna sąsiadów, mojego rówieśnika), który powiedział nam cześć i umknął chyłkiem. A ze cztery lata temu Łonda go spotkała, też jak lizła do piwnicy. We piwnicy. Hmm, zastanawiające, czy jego rodzina go tam trzyma jak zjeżdża do domu? Weird... A, no i nie znaleźliśmy tych ogórków i musiałem dzwonić do Maluski (bo też w międzyczasie pojechała z Tatulem na cmentarze pozapalać lampki, tylko nie choinkowe, a takie nagrobne) i okazało się, że całe wiadereczko tych ogórków było, tylko zapakowane w worek na śmieci. No i jak niby mieliśmy znaleźć. Eh...
Glumska przylezła o czasie, a tu o dziwo prawie już wszystko gotowe, stolec przygotowany, każdy dostał karteczkę, gdzie siedzi (żeby potem się nie tłukli, że wszyscy chcą siedzieć obok mnie), na stolcu już ryby smażone w trzech odsłonach, trzy rodzaje śledzi, tzw. ozorki cielęce (czyli kolejna ryba, tym razem wędzona), ryba po grecku (to już razem osiem potraw). Kolejne czekały już w kuchni na późniejsze doniesienie - pierogi smażone, kasza z olejem, kluchy z makiem, susz (dwanaście, to już starczy). Łoj, susz już był rozlany do szklanic. A to jeszcze nie koniec. No ale najsampierw modlitwa i opłatek. Maciejko jako najmłodsze dziecię w rodzinie dostał zadanie przeczytania ewangelii, gdzie szli tedy wszyscy do miasta swego zwanego Betlejem i poszeł też Józef, ale nie Stalin. Skupiliśmy się przed świętym obrazkiem, Maciejko zaczął czytać i ledwo zaczął, a już widzę, że Łonda sie trzęsie jak galareta ze śmiechu (później mówiła, że przeczytał coś tam, że uszło, a uchodzą gazy, Hesus, ona i te jej naleciałości językowe...). A później jak Maciejko powiedział że szeł Józef ze swoją małżonką przemienną, to wszyscy już się trzęśli. To smutne, biedny Maciejko, ale chyba jeszcze nigdy nie było przypadku, żeby modlitwa wigilijna przebiegła u nas na poważnie. Potem kolęda, też zakończona śmiechem i jeszcze jedna, niech sąsiedzi wiedzą, że zara będziemy żreć. Po modlitwie i hektolitrach łez Maciejkowych, przełamaliśmy się wszyscy opłatkiem iiiiiii żarło. Na pierwszy ogień poszła kapusta z grochem i grzybami, następnie barszcz z uszkami, a potem to już każdy rzucał się na co popadło, byle tylko wszystkiego skosztować, żeby żadna przyjemność nie ominęła w przyszłym roku. Piętnastą potrawą były racuchy, robione przez Łondę, żeby też życie osłodzić. A i zapomniałem powiedzieć, że na środku stolcu na sianku leżał Pan Jezusek, ale gdzieś nam zginęła Maggie z Simpsonów, co zazwyczaj leżeli se razem. Po kolacji, odśpiewaniu wszystkich kolęd z książeczek modlitewnych i nawet Bogurodzicy przyszedł w końcu czas na szał ciał i uprzęży, czyli PREZENTY!!! Jupiiii i nawet dla mnie był przezent, iiiiiiha. Zarżałem jak kobyła.


 Jak widać karteczki z imionami zostały pięknie wykaligrafowane moja własną reką

 Kapusta z grochem i nawet grzybami, co jak się każdy nażre tego to później na pasterce nie ma czym oddychać

 Barszczyk z uszkami, co wygląda jakby nos pływał we krwistej brei ;)

 Mmmmm, jedzonko

Stolec został uprzątnięty, każdy rozlokował się gdzie indziej, Rodzice na jednej wersalce, Brytni z Maciejkiem na drugiej, ja i Mikele po jednej stronie stolca, a Łonda z Glumską po drugiej, bo trzeba było zrobić miejsce na owe prezenty. Maciejko chodził i roznosił wszystkim, stosy rosły, ale jak przystało na wzorową rodzinę, nikt jeszcze nie ruszał swoich zdobyczy i gdy już pod choinką nic nie zostało, rzuciliśmy się wszyscy niczym sępy na świeżą padlinę. Hihi, ale rozgardiasz się zrobił. I dostałem smoczka pięknego pluszowego, a Mikele szczerbatka i od razu zaczęły ze sobą rozmawiać. Później dołączył do ich konwersacji pieseł Maciejkowy i owca Łondy, co jak Glumska zobaczyła owcę, to powiedziała: "Owca? BEEEEEEEEE!!!" a Łonda, że tak owieczki nie robią, tylko beeee, beeee, na co Glumska - BEEEEEEE!!! Buahahahaha, so funny. A Brytni dostała ćwierć chłopa (taką poduszkę z połową torsu z ramieniem) i za parę lat pewnie se skompletuje całego. W tamtym roku dostała Stefana (takiego nadmuchiwanego, ale bez żadnych podtekstów), a jeszcze wcześniej to Mikołaj naniósł jej Kena (taką lalkę jak Barbie tylko nie Barbie). Glumska ogólnie stwierdziła, że nasza Maluska została obdarowana prezentami dla urody, a Tatul dla zdrowia. Hmm, coś w tym jest... I nawet dla Glumskiej znalazły się prezenciochy. Uuuuu...


 Moje ci one, moje...

A jak już Glumska się zbierała, to okazało się, że spadła tona śniegu i wszystko zabieliło i cudnie świat zaczął wyglądać, gdy w stajeneczce brud i ubóstwo. Glumska polezła do domu, ja polezłem spać (bo oczywiście nie spałem w dzień i już padałem na ryj), a towarzycho poszło na pasterkę (o czym się dowiedziałem rano, gdy z Tatulem wychodziliśmy na siódmą do kościoła i na lustrze w przedpokoju wisiała karteczka, że oni wszyscy już byli a teraz śpią). W kościele ludzi dużo nie było, ale ołtarz był jakoś tak dziwnie przystrojony z takim daszkiem weselno-odpustowym, że cały czas miałem wrażenie, że ksiądz powie, że najlepsza kiełbasa swojska tylko 40 zeta za kilo. I szybko, ludziska, chodźta, bo zara wyjdzie. A później się jeszcze dowiedziałem, że na pasterce też dużo ludzi nie było i nawet siedli se w ławkę. Tylko tam nie grzali, więc wypatrzyli inną, w której tylko jedna baba siedziała, więc wstali i hurtem się przenieśli, a Brytni zamiast iść wężykiem jak wszyscy, to wydarła z drugiej strony i siedzieli potem Brytni, obca baba, Maluska Maciejko, Mikele i Łonda na końcu, co całe szczęście że na końcu siedziała, bo się nagle zorientowała, że zostawiła czapkę w tamtej ławce. Hihi. Poszła, a tam już jakaś gruba baba z takim samym chłopem se siadła, no i Łonda stanęła przy nich i pacza i pacza, a czapki nie ma.
 - Przepraszam, czy nie znaleźli tu państwo czarnej czapki? - zapytała Łonda nieśmiało.
Baba rozejrzała się po bokach, nawet nie ruszając się z miejsca.
 - Nic tu nie było - odsapnęła z wysiłkiem.
Pewnie tę czapkę przysiadła.
 - Czego pani szuka? - ryknął z następnej ławki jakiś stary gość na cały kościół.
 - Zostawiłam tutaj czapkę.
 - A o tu jakaś leży na podłodze - znowu ryk na cały kościół. - To pani?
 - Tak, tak, dziękuję.
Po czym Łonda wróciła z powrotem do reszty rodziny, czerwona niczym maki spod Monte Casino, odprowadzana przez rzesze nienawistnych, acz zaciekawionych spojrzeń (uprzedzam, znam tę wersję tylko z opowieści, przekazywaną z pokolenia na pokolenie). So funy, jak zwykle nasza rodzina musi się skwasić. I chyba też rodzinne, że nagminnie giną nam czapki.
 Jak przylizłem z kościoła, to okazało się, że jeszcze wszyscy śpią i trzeba było być cicho i tylko Maluska już nie spała i w kuchni opowiadała mi, że mało nie zasnęła na pasterce. I zastanawialiśmy się, czy zmieścimy się wszyscy na śniadaniu w kuchni, czy przygotować stolec w pokoju, no i padło na pokój, a tam jeszcze śpią. Bosz. Stwierdziliśmy szybko, że trzeba ich już budzić, bo zanim to śniadanie zjemy, to zrobi się południe, a na pierwszą miały się zjawić Gienki (a zawsze przychodzą o czasie).
Zjedliśmy w końcu to śniadanie (złożone w dużej mierze z potraw wigilijnych), każdy był już przejedzony i nikomu się jeść tak właściwie już nie chciało, a tutaj trzeba szykować obiad. Czas ucieka, stres coraz większy, no bo kto będzie rozmawiać z absztyfikantem Kateriny jak on słowa po polsku nie umie (słowo jakie z jedno może i umie, kto go tam wie) a tu jeszcze w telewizorni na dodatek nic ciekawego. Łojoj. Całe szczęście ciocia Gienka zadzwoniła, że spóźnią się 15 minut, dzięki czemu wyrobiliśmy się ze wszystkim. Jufs. I gdy siedzieliśmy w kuchni z widokiem na podblocze kończąc przygotowywanie dań na ciepło, nagle za oknem zobaczyliśmy trójkę naszych gości. Trojkę? A gdzie absztyfikant? Padła sugestia, że pewnie parkuje samochód (taa, jasne, jak to dwa kroki na piechotę, a poza tym on nietutejszy, tylko tamtejszy). Od razu spadło na nas wszystkich rozluźnienie, ale i tak głupio było się pytać, bo a nóż widelec Katerina się z nim pokłóciła, albo go pobiła, albo nie mogli się z nim dogadać i przypięli go łańcuchem do ściany na strychu. Nie mogła ciocia Gienka wspomnieć, że przylizą tylko we trójkę? Ludzie to mają tupet. Ostatecznie okazało się, że struł się czymś (oficjalna wersja jest taka, że nie jest przyzwyczajony do naszej ciężkostrawnej kuchni) i dogorywał na klopie. Że też go zostawili samego... No ale dzięki temu można było w miarę swobodnie obgadywać całą familię Ryśkową (brata Maluski i cioci Gienki) co to teraz jak Babci już nie ma, kontakty siadły zupełnie, a i tak zarówno Gienka jak i Maluska mają siatki szpiegów, którzy im donoszą co tam u Ryśka się dzieje. Jak to na przykład, że zrobili remont pokoju po Babci i przemalowali go na niebiesko i ma tam się wprowadzić jedna latorośl Ryśkowa z dwójką dzieci, a która to latorośl dwa dni po pogrzebie szalała na weselu w czerwonej kiecce. Jak rodziny mogą być ideowo tak odległe od siebie? Dziwne, no ale nigdy nie byliśmy tam mile widziani przez żonę Ryśka.
I tak obgadując bliższych i dalszych znajomych, wyciągając co rusz nowe ploty i pijąc drynszczyny (robione przez Łondę w dużej mierze, która wyciskała cytrynę jak kanarka, a później wyławiała pestki z każdej szklanicy ;)) czas nam w miarę szybko minął i nie wiadomo wkiedy zrobił się wieczór, a przecież trzeba było się jeszcze spakować, bo następnego dnia już wyjeżdżałem do pracy. To smutne. No i poza tym trzeba było jeszcze znowu jeść wieczorem i alkoholizować się nalewkami. Nie olejem ;)
Rankiem następnego dnia zapakowałem tonę jedzenia i pojechaliśmy do Lublina (to znaczy ja, Tatul i Brytni) gdzie zostawili mnie na dworcu kolejowym (skąd odjeżdżałem w siną dal i gdy wsiadałem do pociągu, byłem sam w wagonie, a zanim ruszyliśmy, to wszystkie miejsca były już zajęte i nawet ludzie kłębili się na korytarzach bo nie było dla nich miejsca w gospodzie) a sami pojechali do chałupy Brytni zostawić bagaże i takie tam. A gdy wrócili, to tym razem wszyscy oni udali się z rewizytą do Gienek, po czym wyszło na jaw, że absztyfikantowi nic nie jest, cały czas siedział przy stolcu i coś robił na komórce i gdy Łonda próbowała zagadać do niego we inszym języku, to odpowiadał półsłówkami i półgębkiem. Taki półmruk. I pewnie siedział też na półdupkach. Dziwne to wszystko. Całe szczęście, że mnie to ominęło. 

Mój piękny smoczek, FeS2, czyli Piryt

czwartek, 5 stycznia 2017

Noworocznie

Postanowienie noworoczne - schuść.
Drugie postanowienie noworoczne - przeczytać co najmniej 52 książki w tym roku. 
No i już wiadomo, które postanowienie zostanie zrealizowane... znowu będę grubszy niż ustawa przewiduje...

Średnio ten rok się zaczął dla mnie. Wychodziłem bowiem rano z pracy w sylwestra po całonocnym czuwaniu i czułem, że powoli jakby coś mnie zaczynało rozkładać. Powoli? Jakie powoli? Z nosa mi ciekło, gardło mi się zdarło niczym winylowy placek i łapały mnie dreszcze, bynajmniej nie z ekscytacji zbliżającą się wielką zmianą w kalendarzu. Smutne to, bo miałem już zarezerwowanego busa do mego rodzinnego domu, żeby zrobić tak zwaną niespodziewankę, a tu kicha. Prawie czterdzieści stopni gorączki, no więc zostałem. Pół dnia przeleżałem i na dobre padłem koło 18-ej i tylko na chwilę przebudziły mnie wybuchy na osiedlu, a miałem wrażenie, że to wojna. A może ta wojna mi się śniła? Sam już nie wiem, ale nawet nie miałem siły się podnieść z łóżka by oglądać feerię barw i wybuchów fajerwercznych. Nawet nie pamiętam jak znowu padłem. I cała niedziela później taka sama, gorączka i brak siły by zrobić cokolwiek. Eh, takiego sylwestra to jeszcze nie miałem...
Głupio mi było, bo w poniedziałek musiałem zadzwonić do pracy, że nie przyjdę, a że nie miałem siły wybrać się z domu do lekarza, to musiałem zużytkować urlop. A później jeszcze to samo we wtorek. Po prostu ekstra... Jak sobie pomyślę, że mogłem ten czas spędzić jakoś inaczej, bo skoro już brać wolne w pracy, to nie... Tak więc początek roku mam niepowtarzalny. Mam nadzieję, że reszta będzie lepsza. 
Teraz jeszcze zima nadchodzi wielkimi krokami, już chyba przyszła, bo całą noc sypało i przez to ludzie mi się nie kręcili w pracy (no tak, już wróciłem, nie będę marnować przecież całego urlopu, nawet jeżeli ciągle czuję się jak żywy trup). I wszystko zamarznie. Moje rozgoryczenie też i dopiero na wiosnę gdy mrozy puszczą, ponownie stanę się zgorzkniałym brzuchatym starcem, a do tego czasu vive la france, em..., znaczy c'est la vie, yyy... o już wiem - sempre vive!!! I nagle grzmot z pierunem rozbłyskują na niebie. Bududududududum!!! 

A czy przypadkiem ostatnio nie było świąt?