sobota, 4 marca 2017

Łonda we Varsovie

Tydzień temu odwiedziła mnie Łonda.

Przyleciała w piątek do głupiego Modlina w samym środku dnia, kiedy wszystkie porządne ludzie, jak ja, smacznie śpią. Powiedziała, żebym spał, a ona wieczorem przyjedzie, bo zanim wylezie z samolotu i przyjedzie do Warszawy to jej trochę zejdzie, a później połazi z godzinkę, dwie i spotka się ze znaną warszawską okultystką Orszulą, z którą już wcześniej miała umówione spotkanie. No więc dobra. Polazłem spać, ale później pomyślałem, że może jednak pojadę do miasta, bo jak prześpię cały dzień, to jak zwykle będę siedział w nocy, a tak to być może zasnę. Jak umyśliłem, tak zrobiłem. Przespałem dwie godzinki, zerwałem się i pojechałem do centrum. Polazłem pod PKiN tam gdzie busy modlinowe się zatrzymują i czekam. Busa nie ma. Przyjechał w końcu jeden - Łondy nie ma. Deszcz zaczął padać, więc trochę się oddaliłem i akurat w tym momencie podjechał kolejny, ale znowu Łondy nie zauważyłem. Hmm, dziwne, kolejny bus za godzinę a przecież miała przyjechać coś zeżreć we Złotych Tarasach. A może jednak przemknęła chyłkiem? Nie namyślając się wiele ruszyłem w stronę Złotych i nagle paczam a tu chyba Łonda lizie (bo taka łondowa walizenda) i tak, to Łonda była (bo dogoniłem ją w obrotowych drzwiach i się zdziwiła, żem przylazł). Hihi, a co miała sama jeść w kefcu jak można w kupie iść na sushi. Ludzi wszędzie mrowie, ale akurat w sushijamie było trochę luźniej, tak więc można było sobie siąść i w spokoju zjeść (a przynieśli nam zestawy co tylko do 15-ej wydawali i baba już nie chciała nam ich wydać, ale jeszcze pół godziny zostało, no więc przyjęła zamówienie). Najpierw dostaliśmy zupę miso z glonami, trawą i śliskimi kulkami i po dzbanku herbaty (co na koniec farfocle w niej pływały) a później przyszły zestawy właściwe co jak zjadłem trochę wasabi, to prawie umarłem. Jedzonko pyszne (a już tam ze trzy lata nie byłem), toteż zamówiliśmy jeszcze deser, ale już tylko jeden, a potem okazało się że nie mam pieniędzy i Łonda musi zapłacić ;) Ale kicha.

 Mmm, te z prawej deski były o niebo lepsze, bo na lewej był kawior fuj

 O tu właśnie widać uramaki z kawiorem, który właził w zęby i trzeszczał, bleh

 Deser pyszota

W międzyczasie jak żarliśmy sushi, deszcz przestał padać a sypnęło śniegiem i to tak porządnie, że przerodziło się to w blizzarda. I całe nasze plany pogoda pokrzyżowała, bo mieliśmy dzień później (czyli w sobotę) jechać do Krakowa, a potem do Oświęcimia, bo mus je. Bom tam nigdy nie był. A Łonda chciała se pooglądać zdjęcia starodawne i paczać kto z tamtych ludzi był handsome. Ewidentny mus ;)
Blizzard przyszedł, Łonda polezła na spotkanie okultystyczne a ja pojechałem do domu (szybko sprzątać i przygotować bibliotekę, którą to Łonda zaanektowywuje zazwyczaj jak przyjeżdża). Wieczorem przyjechała, a że komórka jej się rozładowała, to Orszula wysłała mi semsa o której Łonda wsiadła w pociąg. Dzięki temu wylezłem po nią na przystanek, żeby nie pojechała gdzie indziej jak to kiedyś na zajezdnię pociągową :) i jeszcze nawet obejrzeliśmy Minionki.

Jako że z Krakowa nic nie wyszło, w sobotę zaplanowaliśmy Kupernika. Wstałem rano, zrobiłem śniadanie, smok obudził Łondę, zjedliśmy i pojechaliśmy. Metrem. Uuuuu. Nowym metrem. Większe uuuuuu. 
Pojechaliśmy z rańca, toteż ludzi na ulicach było niewiele, za to w Kuperniku całe stado. Jakby szkoła jakaś przyjechała. Dzieciarnia pchała się do wszystkich eksponatów i ciężko było się bawić swobodnie. Jak raz stanąłem se przy drabinie jakubowej co prąd po niej szedł i chciałem se już wcisnąć przycisk, żeby szedł, to jakiś bachor przylazł i mnie odepchnął. Szynkstwo. Jedynie spokój (w miarę) był w dziale dla starych. Za to jak było jedno stanowisko co były kredki i papier i zdjęcie baby z kotem i trzeba było to namalować, to nasze rysunki były najlepsze i przywiesiliśmy magnesami wysoko wysoko na ścianie, żeby żadne bachory nie mogły zdjąć. I wisiały tam razem z takimi jak np Karolinka lat 7, Marek lat 6. I nasze. Zdecydowanie najlepsze.
A, no i Titanic. Trzy razy właziliśmy do środka. Zdecydowanie najlepsza rzecz w całym Kuperniku. Symulacja zatapianego statku, z łypającym światłem i przechylonym korytarzem ;) Wleźlibyśmy jeszcze raz, ale znowu był dziki tłum.


 Łonda we Wawie

Ukoronowaniem soboty (nie licząc jedzenia dla biedoty w Mlehczarni) był Stardust, który puścili w telewizorni chyba specjalnie na przyjazd na Łondy. A po Starduście oglądaliśmy jeszcze dokument o Czarnobylu i okazało się, że można se kupić chałupę z ogródkiem za 500 euro. W Czarnobylu właśnie. Tanizna. Trza szybko kupić.
A w domu jedliśmy lazanię, która co prawda była kupna i tylko do puszczenia na blaszkę i do piekarnika i wyglądała co prawda dziwnie ale smakowała nawet lazaniowo. Na pewno lepiej niż w Barcelonie. I nie zjedliśmy całej bo było dużo, to zostało na śniadanie, a potem na podwieczorek.

Niedziela podobnie jak sobota. Śniadanie a potem wypad do miasta, tym razem do Muzeum Powstania Warszawskiego.  I to za darmochę, bo niedziela, esra. Wleźliśmy, a tam znowu tłum, tym razem bez bachorów, chociaż trochę też ich się kręciło. No ale wleźliśmy, a tam trzeba czytać. Ojej... Ciekawe to nawet było, chociaż niektóre materiały filmowe miały być drastyczne, a wcale nie były. Weird.
Oblecieliśmy parter, do filmu 3d o Warszawie wiła się kolejka, toteż poszliśmy dalej, a tam coś na kształt sali kinowej gdzie puszczane były reportaże z powstania. Zaczęliśmy oglądać, ale pomyśleliśmy, że lepiej ustawić się w kolejkę do filmu 3d, a tu przyjdziemy później. Tak zrobiliśmy. Stanęliśmy w kolejce, ludzie ruszyli ( bo film tylko 6 minut trwa) i dokładnie przed nami zamknęła się taśma, w sensie, że byliśmy pierwsi na następną turę. Eh. Za to mogliśmy sobie potem wybrać miejsca gdzie siedzieć co i tak znaczenia nie miało żadnego, bo okulary były tak porysowane i wypalcowane, że mało co było widać. Ale sam seans ciekawy. Ładna muzyka. Jak Host of Seraphim.
Wróciliśmy na filmoreportaże powstańcze i siedzimy ładnie, oglądamy, a tu nagle chłop jakiś zaczął się drzeć, że właśnie zaczęła się msza i tylko pół godziny trwa. Jako że jesteśmy święci, wstaliśmy i poszliśmy, no bo miało być pół godziny, a było 45 minut. Z zegarkiem na ręce. Kłamstwo!!! Ładne szyby w kaplicy są. I posadzka jakby z bruku drewnianego. Ładne.
Po raz enty mieliśmy oglądać to samo, ale chciało mi się siku, więc poszliśmy do klopów co były piętro niżej i się okazało, że do chłopskiego wlezła baba. Ludzie to mają tupet. I całe szczęście, że poszliśmy tam na dół, bo okazało się, że tam jest kanał do którego można wejść i poczuć się jak kiedyś. Zgięliśmy się w pół (bo to niski kanał był), wleźliśmy i nagle zgasło światło. Nie pamiętam już nawet czy nie zdarłem się wtedy jak zarzynane prosię. I ugrzęźliśmy i chyba zaczopowaliśmy ruch, bo potem się okazało, że chłop przy wejściu slasz wyjściu poganiał wszystkich, że co tak długo. Helou, to po co gasił światło?
Obleźliśmy całe podziemia, wychodzimy, a tu... sala kinowa z naszymi niedobejrzanymi reportażami. To znak, że trza oglądać przez siedem godzin. Ale najsampierw oblecieliśmy resztę muzeum, bardziej patrząc gdzie są kolejne karteczki kalendarzowe (po całym muzeum rozsiane były punkty z kartkami z kalendarza opisujące każdy dzień powstania, które to kartki wszyscy zbierali) aniżeli zwracając uwagę na wystawę. Pewnie zgłodnieliśmy od tych wszystkich okropności, bo w kawiarence rzuciliśmy się na wuzetki niczym ludożercy na misjonarzy.



Wróciliśmy oglądać jak Warszawa Walczy i kiedy niczym pani Gruszka mówiliśmy co teraz będzie na filmie (jak po raz 10 widzieliśmy ten sam fragment) stwierdziliśmy, że czas iść już. Pewnie dlatego, że ludzie naokoło oglądały i paczały ze smutkiem a my nie mogliśmy przestać się śmiać bo wiedzieliśmy co tera będzie. Trochę zalatywało to już znieczulicą.
Prosto z muzeum pojechaliśmy znowu do Mlehczarni na pulpety dla plebsu i pomimo, że nie byliśmy wcale głodni, trza było jeść. A potem znowu w domu trza było dojeść lazanię i lody mangowe i tonę cipsów a jeszcze jak zamówiliśmy pizzę to akurat się zaczął Titanic w telewizorni i dokładnie tak samo łaziliśmy w Kuperniku jak oni na statku. A tak poza tym to tamte ludzie były głupie, jakby se nie mogły od razu drzwi zabrać ze sobą, coby na nich pływać. A wcześniej obejrzeliśmy jeszcze dokument o Nagasaki i wybuchu bomby co ludzie umierali na blast a jednej babie wyszły oczy na wierzch.
A kartek okazało się, że dwóch nam brakło.

W poniedziałek, jako że Łonda już wylatywała (tylko wieczorem) nigdzie nie jechaliśmy, tylko rano po śniadaniu poleźliśmy do lasu a tam spotkaliśmy Bambi. Z białą pupą. I ślady wilków i zajęcy i ptacy co dziwnie śpiewały. A w przesiece słychać było jak prąd idzie. Potem dalej trza było spać, potem znowu jeść, a potem to już Łonda pojechała na lotnisko a ja do pracy.

Kluczowym słowem weekendu jest obżarstwo.
Zapomniałem dodać, że Łonda żarła jeszcze robaki.


Takie coś znaleźliśmy w lesie, widać że wilcy też żarły przez cały wekend

3 komentarze:

  1. awww...ale to byl extrowy weekend...jesc I spac I jesc I spac....I uczyc sie historii I bawic w Kuperniku....I znowu jesc I spac ..to przyjezdzam za tydzien znowu! A Ed dalej mi spiewa "I'm in love with your body" czyli moge dalej jesc I spac I jesc huhuuhuhuhuhuhuhuhu

    OdpowiedzUsuń
  2. To musiało być fajnie na Tytaniku looooo
    A mówiły mi dzieci ze się wejść nie dało bo takie dwa ciągle tam siedziały.....;B

    OdpowiedzUsuń
  3. A moze to jakiś dziki czarny kot upolowal.....

    OdpowiedzUsuń