piątek, 13 stycznia 2017

Synapsa #4

Panna S przeżyła. 
Trochę czasu zajęło jej wygramolenie się z wody. Dziwnym trafem, nikogo nie było w okolicy i panna S po zdarciu całego gardła gdy wołała o pomoc (miała nadzieję, że uratuje ją David Hasselhof jak z Baywatcha) ostatkiem sił wypełzła po krze na brzeg. Po drodze przymarzała parę razy do lodu, ale w końcu legła zemdlona na zmarzniętej trawie. I tutaj pewnie już byłby jej koniec, lecz opatrzność czuwa nad tymi mniej rozgarniętymi. Akurat przymarzała do trawy na dobre, wychładzając się w zastraszającym tempie (bo emocje jakie w niej buzowały gdy oczami wyobraźni widziała biegnącego ku niej Davida Hasselhofa opadły), gdy nagle nadbiegł... Nie, nie Hasselhof, a zwykły biegacz w średnim wieku, który nie zauważywszy rozciągniętej na trawie panny S, potknął się o nią i skręcił kostkę. Głupi zbieg okoliczności, ale dzięki temu wypadkowi, szybko przyjechała karetka, żeby zająć się niedoszłą topielicą.
I wydawałoby się, że po ostatniej przygodzie, panna S da sobie spokój z łyżwami na jeziorach... Gdzie tam... 


środa, 11 stycznia 2017

Tortem w twarz

Nie miałem jeszcze tortu weselnego. Własnego, bo innych zeżarłem całe tony. A weselne to wiadomo, że najbardziej wykwintne i wyczesane w kosmos. Nie to co kiedyś, kiedy wszystkie torty robiło się samemu (bynajmniej nie przeze mnie). 
Swego czasu Brytni z Łondą, jako nastolatki, robiły tort dla naszej sąsiadki, która była ordynatorem oddziału dziecięcego w szpitalu w naszej miejscowości. Co ja podkusiło, nikt tego nie wie. Cóż, dziewczynom wyszło wszystko nawet ładnie, tylko problem miały z przecięciem biszkoptu i trochę (HA) im krzywo to wyszło, ale wypoziomowały masą i z wierzchu wyglądał idealnie. Później okazało się, jak już był krojony w szpitalu, że niektórzy dostali prawie same biszkopty, nasączone co prawda alkoholem, ale bez masy, inni natomiast samą masę bez warstw biszkoptu. Hihi, więcej już jej nie piekły. Ale to zamierzchłe czasy. Później takie domowej roboty torty to już właściwie Brytni piekła i nawet na pięćdziesiątkę Rodziców, sama zrobiła. 

 
Tort prostokątny, a na nim 100 świeczek, jako że Rodzice urodzili się tego samego dnia. Co prawda problem był, żeby zapalić te wszystkie świeczki, ale jak już poszło, to Brytni ledwo doniosła z kuchni do pokoju, bo żar był przeogromny ;) A jak już Rodzice zdmuchnęli płonący wiecheć, ówczesna najmłodsza latorośl rodziny, czyli Mikele się rozpłakał, bo on chciał zdmuchnąć. I wszyscy wiwatowali i bili brawo, a Mikele się obraził i płakał. Buahahahaha, so funy. A Rodzice dostali też wtedy wieczne drzewka bonsai, które po miesiącu zdechły...



Tak mniej więcej wyglądały te robione przez Brytni. Mniamuśne. Roboty było z tym od groma (tak myślę, bo nigdy nie robiłem) ale później jak przyjemnie było jeść. Zazwyczaj wszystkie te nasze torty były zimową porą robione i przez to można było je trzymać na balkonie gdy mróz chwycił i przez to nabierały dodatkowych walorów smakowych... Ot takie torty prawie lodowe... Pyszota. I zamrożona galaretka między warstwami ;)
Ostatnio o wiele prościej jest zamówić, bo teraz właściwie żremy torty tylko na urodzinach moich siostrzeńców, Brytniowych chłopaków, bo zawsze można jakiś ciekawy kształt z masy cukrowej wyczarować. A komu z nas by się chciało bawić w coś takiego? I zawsze to frajda dla dzieci (powiedzmy, że dla nich :) największa chyba dla naszego Tatula jak je zamawia). Nie dość, że i kształty mają niestandardowe blaszkowe prostokątne, to jeszcze za każdym razem całkiem nowe mixy smakowe jak czekolada z miętą, brzoskwiniowo-waniliowy czy groch fasola. Ten ostatni smak najlepszy jak do tej pory ;)









 


Tak właśnie sobie przypomniałem, że będąc jeszcze w liceum (a to stare dzieje, przedwojenne), ludzie przynosili torty na swoje 18-nastki i wtedy było pewne, że Giwera nie będzie ich pytać z matmy. I pamiętam jak głupio wszyscy stali i śpiewali sto lat, nawet tym mniej lubianym osobom. Kicha. No i ja jak zwykle wyłamałem się z tradycji i wolałem udać, że o niczym nie wiem, a tak poza tym to jakie urodziny? Moje? Pierwsze słyszę. Jak widać nigdy nie przepadałem za tym, aby być w centrum uwagi. Ale torta bym sobie zjadł...
A tak poza tym to parę dni temu były właśnie urodziny moich Rodziców i jako że nie było czasu na pieczenie, to Brytni kupiła im w sklepie tort kawowy (co całe szczęście, że mnie nie było, bo po kawie mam różne dolegliwości...) i podobno zeżarli w całości. No co za... Z drugiej strony (to jak po kawie też później z drugiej strony) poświęciłbym się i też zeżarł i tylko później w skrytości bym cierpiał...

Heppi berzdej tu You all mwa mwa

 A to mój ostatni urodzinowy, który sam musiałem zeżreć, bo rozminęliśmy się z Thalią :(

sobota, 7 stycznia 2017

Święta, święta i po świętach

No właśnie - święta...

Jak zwykle zjechaliśmy się wszyscy, tylko w tym roku wypadło to jakoś tak dobitnie na raty. W środę przyleciała Łonda (z zamiarem mycia okien i posprzątania chałupy), w czwartek Rodzice przywieźli Brytniowe Dzieci a sama Brytni dotarła w piątek pod wieczór. Ja planowałem przyjechać w sobotę, czyli Wigilię, z rańca o pierwszym pianiu koguta. Jako że w piątek mnie jeszcze nie było, ominęło mnie ubieranie choinki (jufs), nabijanie pięciu kilo cukierków na spinacze i przywieszanie na tąże choinkę (wielkie jufs) i niestety degustacja alkoholizowa (to smutne). Maluska z dziewczynami wpadły na pomysł, żeby sprawdzić, które nalewki będziemy pić w Boże Narodzenie jak przylizie ciocia Gienka z rodziną (a miał też przyleźć absztyfikant Kateriny, czyli córki cioci Gienki, a który to absztyfikant je nie z Polszy, tylko z insząd). No więc tak sprawdzały, że co rusz to inna butelka i po kielonku. O, ta dobra, o a ta jeszcze lepsza. I na samym końcu znalazła się butelka z żółtą nalewką i tu konsternacja, cóż to? Pewnie z pigwy, albo jak słodziuchna to może z moreli. Nalały sobie na spróbowanie, a tu... olej. Buahahahaha, dobrze im tak.
Ja ogólnie się wycwaniłem w tym roku i jechałem do domu rodzinnego razem z Pedrem, dzięki czemu nie musiałem taszczyć wielkich bagaży przez pół Warszawy i na milionie dworców a później z ciżbą ludzką cisnąć się w pociągu. Mieliśmy wyjechać przed szóstą rano i myślałem, że o tej porze to raczej nikt sie nie powinien kręcić po osiedlu, więc była duża szansa, że pierwszego zobaczę właśnie Pedra, bo przecież jak głosi mądrość ludowa, w Wigilię trzeba pierwszą obcą osobę zobaczyć chłopa i wtedy jest szczęście przez cały przyszły rok (o myciu się w pieniądzach nie wspominając). No więc wylezłem z chałupy obładowany niczym ruski na bazarze i stanąłem przy samochodzie. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, paczam, idzie drugi ruski z bazaru, jeszcze bardziej obładowany niż ja. Pedro. Ufss, chłop. Odwróciłem lekko głowę a tu jakaś wyfiokowana damulka z piesełem, też już nie miała się kiedy pokazywać. I tak teraz patrząc z perspektywy ostatnich dni, zastanawiam się, czy przypadkiem oko mi się nie omsknęło, bo to moje choróbsko ciężko nazwać szczęściem. Mam nadzieję, że potem ją sczyściło z przejedzenia.
Pedro mnie podwiózł pod same drzwi prawie i gdy wlezłem do domu okazało się, że nic nie gotowe. Poza prezentami pod choinką, ofkoz, które pojawiły się poprzedniego wieczora nie wiadomo kiedy, a było przecież rzeczą oczywistą, że jeszcze miały się jakieś pojawić. Ho, ho, ho... Karp zamrożony w wielką bryłę (podobno od Glumskiej, która miała do nas przyjść na wieczerzę wigilijną jako niespodziewany gość, bo co sama miała siedzieć w domu, a w końcu to nasza taka przyszywana ciocia z dawien dawna, można nawet rzec, że taka ciocia na rzepa), susz cały czas wyschnięty, reszta ryb w pieleszach, mak w puszkie, chłopaki zajęci plehstehszyn, dom jeszcze nie posprzątany, Tatul ciągle wracający z zakupów i wychodzący co chwilę po nowe, stolec nieubrany... Eh i jak tu spać? Nic to, im bliżej godziny zero (17-ej) tym coraz większy panował rozgardiasz. Brytni zajęła się smażeniem trzech różnych ryb (karp w końcu odmiękł, flaki zostały z niego wydziabane i rozrzucone pod blokiem), Łonda zagniatała kluchy do kluchów z makiem, a Maluska gotowała susze i groch z kapustą (barszczyk zrobił się podobno wcześniej). W międzyczasie ze trzydzieści razy latałem do piwnicy, bo a to zabrakło jabłka, to znowu cebuli, przydałyby się ogórki kwaszone (co Brytni miała jeszcze robić sałatkę Królowej Błony na następny dzień, na odwiedziny ciotków Gienków) i raz nawet poszła ze mną, Brytni znaczy, i oczywiście musieliśmy się natknąć na Piotrusia (syna sąsiadów, mojego rówieśnika), który powiedział nam cześć i umknął chyłkiem. A ze cztery lata temu Łonda go spotkała, też jak lizła do piwnicy. We piwnicy. Hmm, zastanawiające, czy jego rodzina go tam trzyma jak zjeżdża do domu? Weird... A, no i nie znaleźliśmy tych ogórków i musiałem dzwonić do Maluski (bo też w międzyczasie pojechała z Tatulem na cmentarze pozapalać lampki, tylko nie choinkowe, a takie nagrobne) i okazało się, że całe wiadereczko tych ogórków było, tylko zapakowane w worek na śmieci. No i jak niby mieliśmy znaleźć. Eh...
Glumska przylezła o czasie, a tu o dziwo prawie już wszystko gotowe, stolec przygotowany, każdy dostał karteczkę, gdzie siedzi (żeby potem się nie tłukli, że wszyscy chcą siedzieć obok mnie), na stolcu już ryby smażone w trzech odsłonach, trzy rodzaje śledzi, tzw. ozorki cielęce (czyli kolejna ryba, tym razem wędzona), ryba po grecku (to już razem osiem potraw). Kolejne czekały już w kuchni na późniejsze doniesienie - pierogi smażone, kasza z olejem, kluchy z makiem, susz (dwanaście, to już starczy). Łoj, susz już był rozlany do szklanic. A to jeszcze nie koniec. No ale najsampierw modlitwa i opłatek. Maciejko jako najmłodsze dziecię w rodzinie dostał zadanie przeczytania ewangelii, gdzie szli tedy wszyscy do miasta swego zwanego Betlejem i poszeł też Józef, ale nie Stalin. Skupiliśmy się przed świętym obrazkiem, Maciejko zaczął czytać i ledwo zaczął, a już widzę, że Łonda sie trzęsie jak galareta ze śmiechu (później mówiła, że przeczytał coś tam, że uszło, a uchodzą gazy, Hesus, ona i te jej naleciałości językowe...). A później jak Maciejko powiedział że szeł Józef ze swoją małżonką przemienną, to wszyscy już się trzęśli. To smutne, biedny Maciejko, ale chyba jeszcze nigdy nie było przypadku, żeby modlitwa wigilijna przebiegła u nas na poważnie. Potem kolęda, też zakończona śmiechem i jeszcze jedna, niech sąsiedzi wiedzą, że zara będziemy żreć. Po modlitwie i hektolitrach łez Maciejkowych, przełamaliśmy się wszyscy opłatkiem iiiiiii żarło. Na pierwszy ogień poszła kapusta z grochem i grzybami, następnie barszcz z uszkami, a potem to już każdy rzucał się na co popadło, byle tylko wszystkiego skosztować, żeby żadna przyjemność nie ominęła w przyszłym roku. Piętnastą potrawą były racuchy, robione przez Łondę, żeby też życie osłodzić. A i zapomniałem powiedzieć, że na środku stolcu na sianku leżał Pan Jezusek, ale gdzieś nam zginęła Maggie z Simpsonów, co zazwyczaj leżeli se razem. Po kolacji, odśpiewaniu wszystkich kolęd z książeczek modlitewnych i nawet Bogurodzicy przyszedł w końcu czas na szał ciał i uprzęży, czyli PREZENTY!!! Jupiiii i nawet dla mnie był przezent, iiiiiiha. Zarżałem jak kobyła.


 Jak widać karteczki z imionami zostały pięknie wykaligrafowane moja własną reką

 Kapusta z grochem i nawet grzybami, co jak się każdy nażre tego to później na pasterce nie ma czym oddychać

 Barszczyk z uszkami, co wygląda jakby nos pływał we krwistej brei ;)

 Mmmmm, jedzonko

Stolec został uprzątnięty, każdy rozlokował się gdzie indziej, Rodzice na jednej wersalce, Brytni z Maciejkiem na drugiej, ja i Mikele po jednej stronie stolca, a Łonda z Glumską po drugiej, bo trzeba było zrobić miejsce na owe prezenty. Maciejko chodził i roznosił wszystkim, stosy rosły, ale jak przystało na wzorową rodzinę, nikt jeszcze nie ruszał swoich zdobyczy i gdy już pod choinką nic nie zostało, rzuciliśmy się wszyscy niczym sępy na świeżą padlinę. Hihi, ale rozgardiasz się zrobił. I dostałem smoczka pięknego pluszowego, a Mikele szczerbatka i od razu zaczęły ze sobą rozmawiać. Później dołączył do ich konwersacji pieseł Maciejkowy i owca Łondy, co jak Glumska zobaczyła owcę, to powiedziała: "Owca? BEEEEEEEEE!!!" a Łonda, że tak owieczki nie robią, tylko beeee, beeee, na co Glumska - BEEEEEEE!!! Buahahahaha, so funny. A Brytni dostała ćwierć chłopa (taką poduszkę z połową torsu z ramieniem) i za parę lat pewnie se skompletuje całego. W tamtym roku dostała Stefana (takiego nadmuchiwanego, ale bez żadnych podtekstów), a jeszcze wcześniej to Mikołaj naniósł jej Kena (taką lalkę jak Barbie tylko nie Barbie). Glumska ogólnie stwierdziła, że nasza Maluska została obdarowana prezentami dla urody, a Tatul dla zdrowia. Hmm, coś w tym jest... I nawet dla Glumskiej znalazły się prezenciochy. Uuuuu...


 Moje ci one, moje...

A jak już Glumska się zbierała, to okazało się, że spadła tona śniegu i wszystko zabieliło i cudnie świat zaczął wyglądać, gdy w stajeneczce brud i ubóstwo. Glumska polezła do domu, ja polezłem spać (bo oczywiście nie spałem w dzień i już padałem na ryj), a towarzycho poszło na pasterkę (o czym się dowiedziałem rano, gdy z Tatulem wychodziliśmy na siódmą do kościoła i na lustrze w przedpokoju wisiała karteczka, że oni wszyscy już byli a teraz śpią). W kościele ludzi dużo nie było, ale ołtarz był jakoś tak dziwnie przystrojony z takim daszkiem weselno-odpustowym, że cały czas miałem wrażenie, że ksiądz powie, że najlepsza kiełbasa swojska tylko 40 zeta za kilo. I szybko, ludziska, chodźta, bo zara wyjdzie. A później się jeszcze dowiedziałem, że na pasterce też dużo ludzi nie było i nawet siedli se w ławkę. Tylko tam nie grzali, więc wypatrzyli inną, w której tylko jedna baba siedziała, więc wstali i hurtem się przenieśli, a Brytni zamiast iść wężykiem jak wszyscy, to wydarła z drugiej strony i siedzieli potem Brytni, obca baba, Maluska Maciejko, Mikele i Łonda na końcu, co całe szczęście że na końcu siedziała, bo się nagle zorientowała, że zostawiła czapkę w tamtej ławce. Hihi. Poszła, a tam już jakaś gruba baba z takim samym chłopem se siadła, no i Łonda stanęła przy nich i pacza i pacza, a czapki nie ma.
 - Przepraszam, czy nie znaleźli tu państwo czarnej czapki? - zapytała Łonda nieśmiało.
Baba rozejrzała się po bokach, nawet nie ruszając się z miejsca.
 - Nic tu nie było - odsapnęła z wysiłkiem.
Pewnie tę czapkę przysiadła.
 - Czego pani szuka? - ryknął z następnej ławki jakiś stary gość na cały kościół.
 - Zostawiłam tutaj czapkę.
 - A o tu jakaś leży na podłodze - znowu ryk na cały kościół. - To pani?
 - Tak, tak, dziękuję.
Po czym Łonda wróciła z powrotem do reszty rodziny, czerwona niczym maki spod Monte Casino, odprowadzana przez rzesze nienawistnych, acz zaciekawionych spojrzeń (uprzedzam, znam tę wersję tylko z opowieści, przekazywaną z pokolenia na pokolenie). So funy, jak zwykle nasza rodzina musi się skwasić. I chyba też rodzinne, że nagminnie giną nam czapki.
 Jak przylizłem z kościoła, to okazało się, że jeszcze wszyscy śpią i trzeba było być cicho i tylko Maluska już nie spała i w kuchni opowiadała mi, że mało nie zasnęła na pasterce. I zastanawialiśmy się, czy zmieścimy się wszyscy na śniadaniu w kuchni, czy przygotować stolec w pokoju, no i padło na pokój, a tam jeszcze śpią. Bosz. Stwierdziliśmy szybko, że trzeba ich już budzić, bo zanim to śniadanie zjemy, to zrobi się południe, a na pierwszą miały się zjawić Gienki (a zawsze przychodzą o czasie).
Zjedliśmy w końcu to śniadanie (złożone w dużej mierze z potraw wigilijnych), każdy był już przejedzony i nikomu się jeść tak właściwie już nie chciało, a tutaj trzeba szykować obiad. Czas ucieka, stres coraz większy, no bo kto będzie rozmawiać z absztyfikantem Kateriny jak on słowa po polsku nie umie (słowo jakie z jedno może i umie, kto go tam wie) a tu jeszcze w telewizorni na dodatek nic ciekawego. Łojoj. Całe szczęście ciocia Gienka zadzwoniła, że spóźnią się 15 minut, dzięki czemu wyrobiliśmy się ze wszystkim. Jufs. I gdy siedzieliśmy w kuchni z widokiem na podblocze kończąc przygotowywanie dań na ciepło, nagle za oknem zobaczyliśmy trójkę naszych gości. Trojkę? A gdzie absztyfikant? Padła sugestia, że pewnie parkuje samochód (taa, jasne, jak to dwa kroki na piechotę, a poza tym on nietutejszy, tylko tamtejszy). Od razu spadło na nas wszystkich rozluźnienie, ale i tak głupio było się pytać, bo a nóż widelec Katerina się z nim pokłóciła, albo go pobiła, albo nie mogli się z nim dogadać i przypięli go łańcuchem do ściany na strychu. Nie mogła ciocia Gienka wspomnieć, że przylizą tylko we trójkę? Ludzie to mają tupet. Ostatecznie okazało się, że struł się czymś (oficjalna wersja jest taka, że nie jest przyzwyczajony do naszej ciężkostrawnej kuchni) i dogorywał na klopie. Że też go zostawili samego... No ale dzięki temu można było w miarę swobodnie obgadywać całą familię Ryśkową (brata Maluski i cioci Gienki) co to teraz jak Babci już nie ma, kontakty siadły zupełnie, a i tak zarówno Gienka jak i Maluska mają siatki szpiegów, którzy im donoszą co tam u Ryśka się dzieje. Jak to na przykład, że zrobili remont pokoju po Babci i przemalowali go na niebiesko i ma tam się wprowadzić jedna latorośl Ryśkowa z dwójką dzieci, a która to latorośl dwa dni po pogrzebie szalała na weselu w czerwonej kiecce. Jak rodziny mogą być ideowo tak odległe od siebie? Dziwne, no ale nigdy nie byliśmy tam mile widziani przez żonę Ryśka.
I tak obgadując bliższych i dalszych znajomych, wyciągając co rusz nowe ploty i pijąc drynszczyny (robione przez Łondę w dużej mierze, która wyciskała cytrynę jak kanarka, a później wyławiała pestki z każdej szklanicy ;)) czas nam w miarę szybko minął i nie wiadomo wkiedy zrobił się wieczór, a przecież trzeba było się jeszcze spakować, bo następnego dnia już wyjeżdżałem do pracy. To smutne. No i poza tym trzeba było jeszcze znowu jeść wieczorem i alkoholizować się nalewkami. Nie olejem ;)
Rankiem następnego dnia zapakowałem tonę jedzenia i pojechaliśmy do Lublina (to znaczy ja, Tatul i Brytni) gdzie zostawili mnie na dworcu kolejowym (skąd odjeżdżałem w siną dal i gdy wsiadałem do pociągu, byłem sam w wagonie, a zanim ruszyliśmy, to wszystkie miejsca były już zajęte i nawet ludzie kłębili się na korytarzach bo nie było dla nich miejsca w gospodzie) a sami pojechali do chałupy Brytni zostawić bagaże i takie tam. A gdy wrócili, to tym razem wszyscy oni udali się z rewizytą do Gienek, po czym wyszło na jaw, że absztyfikantowi nic nie jest, cały czas siedział przy stolcu i coś robił na komórce i gdy Łonda próbowała zagadać do niego we inszym języku, to odpowiadał półsłówkami i półgębkiem. Taki półmruk. I pewnie siedział też na półdupkach. Dziwne to wszystko. Całe szczęście, że mnie to ominęło. 

Mój piękny smoczek, FeS2, czyli Piryt

czwartek, 5 stycznia 2017

Noworocznie

Postanowienie noworoczne - schuść.
Drugie postanowienie noworoczne - przeczytać co najmniej 52 książki w tym roku. 
No i już wiadomo, które postanowienie zostanie zrealizowane... znowu będę grubszy niż ustawa przewiduje...

Średnio ten rok się zaczął dla mnie. Wychodziłem bowiem rano z pracy w sylwestra po całonocnym czuwaniu i czułem, że powoli jakby coś mnie zaczynało rozkładać. Powoli? Jakie powoli? Z nosa mi ciekło, gardło mi się zdarło niczym winylowy placek i łapały mnie dreszcze, bynajmniej nie z ekscytacji zbliżającą się wielką zmianą w kalendarzu. Smutne to, bo miałem już zarezerwowanego busa do mego rodzinnego domu, żeby zrobić tak zwaną niespodziewankę, a tu kicha. Prawie czterdzieści stopni gorączki, no więc zostałem. Pół dnia przeleżałem i na dobre padłem koło 18-ej i tylko na chwilę przebudziły mnie wybuchy na osiedlu, a miałem wrażenie, że to wojna. A może ta wojna mi się śniła? Sam już nie wiem, ale nawet nie miałem siły się podnieść z łóżka by oglądać feerię barw i wybuchów fajerwercznych. Nawet nie pamiętam jak znowu padłem. I cała niedziela później taka sama, gorączka i brak siły by zrobić cokolwiek. Eh, takiego sylwestra to jeszcze nie miałem...
Głupio mi było, bo w poniedziałek musiałem zadzwonić do pracy, że nie przyjdę, a że nie miałem siły wybrać się z domu do lekarza, to musiałem zużytkować urlop. A później jeszcze to samo we wtorek. Po prostu ekstra... Jak sobie pomyślę, że mogłem ten czas spędzić jakoś inaczej, bo skoro już brać wolne w pracy, to nie... Tak więc początek roku mam niepowtarzalny. Mam nadzieję, że reszta będzie lepsza. 
Teraz jeszcze zima nadchodzi wielkimi krokami, już chyba przyszła, bo całą noc sypało i przez to ludzie mi się nie kręcili w pracy (no tak, już wróciłem, nie będę marnować przecież całego urlopu, nawet jeżeli ciągle czuję się jak żywy trup). I wszystko zamarznie. Moje rozgoryczenie też i dopiero na wiosnę gdy mrozy puszczą, ponownie stanę się zgorzkniałym brzuchatym starcem, a do tego czasu vive la france, em..., znaczy c'est la vie, yyy... o już wiem - sempre vive!!! I nagle grzmot z pierunem rozbłyskują na niebie. Bududududududum!!! 

A czy przypadkiem ostatnio nie było świąt?