sobota, 30 lipca 2016

Wiesia marnotrawna

Dzwoniłem wczoraj do Wiesi. Właściwie dzwoniłem też przedwczoraj i jeszcze wcześniej, ale dopiero wczoraj się dodzwoniłem. Miałem nadzieję, że spotkamy się i pogadamy, bo już milion lat się nie widzieliśmy, a za parę dni spotykam się z Helą i myślałem, że dowiem się wszystkich nowych plot i takie tam (kiedyś Hela z Wiesią były ze sobą bardzo blisko, ale ich relacje mocno się rozluźniły niczym sparciała guma w majtkach). Niestety, Wiesia pojechała do Krakowa. Na Papieża - jak głosi oficjalna wersja, aby modlić się w tłumie, nieoficjalnie zaś żeby podrywać zagramanicznych ludzi i szaleć na prawo i lewo. Bardziej na lewo ;)
Ostatnio widziałem się z Wiesią chyba w marcu, a może to był luty... Nie, chyba jednak marzec. Pamiętam, że jedliśmy pizzę i nie zjedliśmy do końca bo była duża (pizza oczywiście), a poza tym Wiesia opowiadała niesamowite rzeczy jakie działy się w jej życiu. Krótko mówiąc (oj bo już nie pamiętam, kto by słuchał uważnie, skoro Wiesia ma czym oddychać i w rozmowie z nią trzeba tylko pamiętać, aby od czasu do czasu kiwać głową i rzucać jakieś zdawkowe: Ojej, naprawdę? Żartujesz! Nie mów!) Wiesia wybywała na dobre z Warszawy i przenosiła się na prowincję. Ojej, naprawdę? Okazało się, że miała dość Wielkiego Miasta i chciała odetchnąć pełną piersią (aha) i napawać się świeżym powietrzem i w gwiazdy spoglądać co wieczór przy dźwiękach szemrzącego strumienia i ryku niedźwiedzi w oddali. I takie tam jeszcze inne badziewia, po czym okazało się, że dostała tam pracę (pewnie przy dojeniu krów, nie dopytywałem dalej bo pizza stygła). Dziwne to było, bo tu też miała pracę, ale pewnie chodziło o to, że w Warszawie mieszkała ze swoją siostrą Stanisławą i pewnie miały siebie już dość. A może podawała powód, ale kto by słuchał, skoro się ubrała w obcisłe spodnium. Czy napisałem, że obcisłe? Poprawka, mocno obcisłe ;) Wtedy widzieliśmy się po raz ostatni i taki mam jej obraz w głowie. Później wyjechała, zabrała wszystkie sexy ubrania i pewnie kupiła sobie same zgrzebne wory, coby przy dojeniu krów nie chodzić w siateczkach i szpilach. To smutne. I kolejny obraz w głowie jak wdepa w krowi placek. Mmmmmm... Chyba jednak nie zdawała sobie sprawy z tego jak ciężkie jest życie na prowincji. Nie minął tydzień jak tam siedziała (i pewnie odganiała się od much) jak z nią rozmawiałem przez telefon (dziwne, że tam zasięg mieli) i powiedziała, że wraca. Eeee? Podobno praca ciężka (wiadomo), ludzie nieuprzejmi (pewnie mówili gwarą i nic nie rozumiała), chłop z którym miała mieć sekretny romans (takie krążyły plotki, co prawda rozsiewane w dużej mierze przeze mnie) wcale się nie garnął do łóżkowych igraszek a ponadto w niedziele wszystko zamknięte (poza kościołem). A czego oczekiwała? W końcu był "Sex w WIELKIM MIEŚCIE", a nie "Sex na PROWINCJI" (to już bardziej brzmi jak jakiś program na Discovery o naturalnych metodach planowania rodziny). No ale była, zobaczyła i z tym doświadczeniem wróciła na salony i w wir nocnego życia w Warszawie, ale jak już pisałem, nie widziałem się z nią jeszcze, więc szczegółów nie znam. A intryguje mnie ta szpilka (w sensie but) w krowim placku i inne rzeczy też ofkoz. 
Nic z tego, spotkanie nie dojdzie do skutku. Kraków. A przecież znane czeskie przysłowie mówi: "Gdy najdzie Cię ochota na podróż do Krakowa, kup książkę a zaoszczędzisz pieniądze". Patrząc na moje mieszkanie, co chwilę miałem chcicę na Kraków, ale jak widać można się powstrzymać. Well... no więc Wiesia siedzi w Krakowie, teoretycznie modli się i takie tam, ale mówiła, że będzie się pchała przed kamery. I tu bardzo istotna rzecz. Wiesia jest uderzająco podobna do Monicy Lewinsky z dawnych lat, której młode pokolenie pewnie nie pamięta, a która swego czasu była najbardziej znaną kobietą pracującą w Ameryce, która żadnej pracy się nie bała. Owa Monica Lewinsky pracowała dla ówczesnego prezydenta USA - Billa Clintona (być może niedługo zostanie on Pierwszą Damą czy Damem, nie wiem jak to się odmienia) i trzeba przyznać, że na swoją sławę zapracowała pełną gębą ;) Eh ta nasza Wiesia, żeruje na fizycznym podobieństwie do znanych ludzi, zamiast zapracować na własny skandal obyczajowy...
Tak jak powiedziała, tak pewnie robi i lata za kamerami, bo w pewnym momencie mignęła na ekranie.
 - Wow, ależ to Monica Lewinsky! - krzyknąłem zaskoczony klęcząc przed telewizorem i modląc się z dzikimi ludźmi. Nie u mnie w domu te ludzie, w telewizorni. No dobra, nie klęczałem, leżałem rozwalony na amerykance, uahahaha, na wersalce. - Nie, to Wiesia! Zaraz, która z nich? - uh, konsternacja. 
Wniosek nasuwa się oczywisty, lepiej nie być podobnym do kogoś, tylko sprawić, żeby ludzie upodobniali się do Ciebie, czyli do mnie. 

A oto i Monica Lewinsky, jakby ktoś się pytał, chyba nie dziwi więc fakt, że sekretny romans na prowincji nie wypalił...


wtorek, 26 lipca 2016

Zmieniając dzisiaj kartkę w kalendarzu, zorientowałem się że Any mają swoje święto. Wszystkie Any. Diany i Triany też. I zacząłem się zastanawiać czy znam choć jedną. Pewnie, całe multum. W końcu przez całe moje życie trochę się ich przewinęło. Ana Be, druga Ana Be, Ana Ły, Ana Sy, Ana Em, Ana Ka, kolejna Ana Sy, jeszcze jedna Ana Em, ojej. 
Kiedyś była zabawna sytuacja jak całą rodziną zjechaliśmy się na święta Bożego Narodzenia (no dobra, dwa lata temu) i Tatul podjechał samochodem z żarłem pod blok, a ja z Łondą wyleźliśmy, żeby znosić wszystko do domu. I jak tak staliśmy na klatce schodowej, przylezła sąsiadka z tortem, co to typowo świąteczna potrawa. 
 - Dzień dobry - powiedzieliśmy zgodnie do niej, a ja nawet otworzyłem jej drzwi.
 - O, jak miło, wszyscy się zjechaliście? Ale zmężniałeś - tu zwróciła się do mnie. Chamówa, znaczyło to tyle że się roztyłem.
 - Ehe, no tak jakoś - przełkłem czarę goryczy i uśmiechnąłem się półgębkiem, bo trzeba być miłym, w końcu święta idą. 
 - A, pani Aniu, wszystkiego najlepszego na święta - krzyknęła jeszcze Łonda za nią, bo już prawie uciekła schodami w górę.
 - Dla Was też wszystkiego najlepszego - zaświergotała niczym hipopotam i uciekła. 
Miałem nadzieję, że tort jej spadnie, ale niestety, no cóż, nie można mieć wszystkiego.
 - Ona ma na imię Ania? - zapytałem Łondy, bo byłem zaskoczony, że tak pamięta, no bo wiadomo, skolioza.
 - No właśnie nie wiem. Jak już powiedziałam, to mnie tknęło, że może jednak nie.
I się zaczęliśmy głupio śmiać jak to my, no bo kicha. Zapytaliśmy później Maluski (naszej Mamuny) i się okazało, że tak. Anna. Ufsss.
Ale i tak nic nie przebije tego co zrobiła kiedyś Ana Ły. To, że klękała w kałużach na drodze, to takie mało istotne szczegóły, które dodawały jej kolorytu, albo jak na kurs tańca (co z nią tańczyłem w parze) przychodziła w glanach i z gracją tańczyła samby, rumby i inne takie. Śmieszne, ale najlepsze było jak zakładała sobie mejla i miało być anał@cośtam, ale że nie ma polskich znaków to miało być anal@cośtam - zajęte. Dopiero anal83@cośtam wolne i była chyba ostatnią osobą, która zorientowała się o co chodzi. Buahahahahaha. 
Any są śmieszne (głupie chamówy sąsiadki stare - nie).
Jeżeli jakoweś Any to czytają, to ślę im całusy, a i tak, te które są ważne, to już wiedzą, że są ważne i dla nich "wiele" mogę uczynić. Cmok ;)

poniedziałek, 25 lipca 2016

Kolejna noc w Barcelonie

Wow, co za znamienny tytuł, jaka noc? O co chodzi, przecież przyjechaliśmy na lotnisko, a stamtąd już prosta droga do Warszawy (no chyba że samolot leciałby zygzakiem). No więc o co kaman? Cóż, zostaliśmy w Barcelonie. Jak? Co? Kto? Kiedy? Ile odmian allotropowych ma węgiel? Hm, ostatnie pytanie trochę nie na temat. Dlaczego? Co się stało? Eh...
No więc przyjechaliśmy na lotnisko i poszliśmy do odprawy, gdzie już się kłębił dziki tłum, ale to dlatego, że i do innych miejsc były te same "okienka". Mówię do Brytni, że na lotnisku jest wielka rzeźba słoniokonia, co trzeba sobie zrobić zdjęcie, ale stwierdziliśmy, że nadamy walizy, połazimy trochę po tej części lotniska i dopiero przejdziemy kontrolę i sruuuu do domu. No więc czekamy w kolejce, trochę się ruszyło i nagle wszystko się zatrzymało. Okazało się, że jest awaria pasów po których bagaże jadą gdzieś tam. Czekamy i czekamy, 10 minut, 15, 20... Dżizas, całe lotnisko sparaliżowało. Pół godziny, o, w końcu ruszyło. Przesuwamy się powoli, przed nami ruska baba z gołym brzuchem (wsadziła sobie torbę na ramię do walizy i jak otworzyła to zajrzałem i miała tam srebrny talerz albo takie coś), a przed nią ludzie z Polszy wielkie. Ruska baba przygruchała se inną ruską babę i wepchła ją przed nas w kolejkę, a niech ją sczyści. Nagle zamieszanie przed nami, odsunęli jedną panią i kazali czekać, eeee, co jest? Okazało się, że leci do Warszawy, a do Warszawy nie przyjmują na razie bagaży bo coś tam z samolotem. Co z samolotem?  Matko,  wielkie ludzie przed nami (przed ruskimi babami) zaczęły coś mówić, że samolot odwołany. Eeeee? Wielki chłop sprawdził na szmacie na stronie Wizzair'owej i podobno właśnie nie ma lotu. Bosz, stres i od razu ciśnienie wyższe i siku idzie. Zaczęliśmy z nimi rozmawiać (wielkimi ludźmi) i przepuszczać ludzi do Budapesztu i innych miast co stali za nami w kolejce. Łonda pobiegła do informacji lini lotniczych czy coś wiadomo, bo na lotnisku oczywiście żadnej informacji o odwołanym locie nie ma, tak jakby wszystko było ok. W międzyczasie też wlazłem na szmatę i rzeczywiście lotu nie ma. Dżi. Maskara. Ruszyliśmy za Łondą do stoiska SwissAir bodajże (tam też i Wizzair miał biuro) i całe szczęście, że Łonda wydarła do przodu bo byliśmy na przedzie kolejki. Dwa okienka, ale tylko jedno czynne, bo strajk. Bosz, ludzi coraz więcej no ale trza czekać, nie ma wyjścia. 
 - A tamci ludzie gdzie poszli? - zapytała mnie w pewnym momencie Łonda.
 - Jacy ludzie?
 - No ta duża pani.
 - Ciiii, stoi za nami.
Ale kicha, ale może nie usłyszała, bo wszyscy byli zaaferowani. W międzyczasie przylezła tamta ruska baba z brzuchem na wierzchu i się zaczęła kłócić z Łondą, że ona tu nie stała tylko się wepchała, ale duża pani powiedziała, że już dawno tu była. Łonda znaczy się. A okazało się, że ruska baba z gołym brzuchem wsadziła se kamienie do walizy i talerze z żelaza i musi dopłacić za bagaż. Dobrze jej tak. Gdy w końcu dopchaliśmy się do okienka, okazało się, że najbliższy lot do Polszy jest następnego dnia rano do Poznania, kolejny wieczorem do Katowic, a później dopiero we wtorek (a to była sobota). Masakra, ale udało nam się szybko przebukować na lot do Poznania właśnie, co tylko 9 miejsc wolnych było (wielkie ludzie też się załapały), do Katowic było ze dwadzieścia, a reszta zonk. Wydrukowali nam nowe bilety i mówią, że linie zapewnią hotel i jedzenie i że mamy czekać, jak zbierze się ok. 20 osób już z nowymi biletami i spiszą dane wszystkich do hotelu jakie pokoje, to podstawią pierwszy autobus. Piętnaście minut i pojedziemy. No dobra, pobiegłem szybko do klopa, żeby zrobić siku ze stresu, a tu klop nieczynny. Jakaś baba sprzątała i odgrodziła tasiemą, paczam, kilka chłopów już czeka, no więc też czekam, ale myślę sobie, a jak pojadą beze mnie, no i wróciłem. Bosz. Dobra, wytrzymam. Około 20-tej już byliśmy przebukowani i czekamy na autobus do hotelu. I tak 10 minut, jeszcze 10, jeszcze 15 i dopiero po 23-ej okazało się, że hotel owszem jest, ale musimy się tam dostać na własną rękę. Matko, zastanawialiśmy się czy jechać czy przeczekać, ale trafiło nam się, że pojechaliśmy wielką taksówką z wielkimi ludźmi, to tylko połowę zapłaciliśmy, ale kto ma pieniądze jak kończy wakacje? A jedna dziewoja o ciemniejszej karnacji mówiła, że ona nie ma już majtek na zmianę. Mówiła oczywiście nie do mnie, tylko do swojej mamy, co była biała, ale podsłuchałem bo siedzieliśmy w kupie. A w ogóle to śmieszna sytuacja była z tą dziewoją, staliśmy w kółku, z 10 osób i nagle ta dziewoja pyta się o coś po polsku jednej kobiety, a ta zaczyna tłumaczyć po angielsku i mota się jak powiedzieć, a wszyscy paczą i nic, zero reakcji. I nagle BUAHAHAHAHAHAHAHA. Taki przyjemny przerywnik w stresie. 
Jak dojechaliśmy do hotelu, okazało się, że jedzenia już nie ma, bo kuchnia zamknięta, ale śniadanie jest normalnie wliczone w cenę. Śniadanie, głodni byliśmy wtedy, a poza tym śniadanie od 7.30 a my pół godziny wcześniej musimy wyjść. Zapytaliśmy czy jest możliwość, żeby rano dostać jakiś owoc czy cuś i chyba wiadomo - nie ma takiej możliwości. Grrr, tak mi w brzuchu burczało.
W hotelu tyle co zdrzemnęliśmy się i już trzeba było wstawać. I kolejna taksówka, tym razem jechaliśmy z panią Anheliką z Białorusi, co już miesiąc siedziała w Espani i była nawiedzona.  Straszne. I znowu lotnisko. Oddaliśmy walizy i przeszliśmy kontrolę w miarę normalnie. Z resztek pieniędzy i zaskórniaków wyskrobanych ze wszystkich zakamarków, kupiliśmy śniadanie to przynajmniej zjedliśmy cokolwiek. Podeszliśmy do bramki do samolotu, a tu wielkie ludzie i jeszcze dziewoja o ciemnej karnacji z białą mamą, a dziewoja w tej samej sukience bez ramiączek co tylko na cyckach się jej trzymała i pewnie w tych samych gaciszczach. Jach...
Wleźliśmy do samolotu, przynajmniej siedzieliśmy w tym samym rzędzie (przy wyjściach ewakuacyjnych na skrzydłach, czyli w środku samolotu, tylko ja i Brytni na jednym oknie, Łonda na drugim). Brytni siadła na oknie, ale steward coś jej tam mówił, to się ze mną zamieniła, a okazało się, jak już siadłem na oknie, a Brytni na środkowym siedzeniu, że jak spadniemy i trzeba będzie awaryjnie otwierać, to mam pomóc załodze i sam wyjąć drzwi. ŻE CO?  O matko, przelękłem się, że nie dam rady. A Łonda w międzyczasie uprosiła u innych ludzi i się pozamieniali i siadła obok Brytni i udało jej się uciec, bo jak jeszcze siedziała na oknie i steward jej powiedział o tym awaryjnym lądowaniu, to spojrzała na niego przerażona i mówi: "O Jezu!!" Hihi, widać, że u nas to rodzinne. Na całe szczęście, dolecieliśmy w jednym kawałku i nie musiałem się stresować, że staruszka przede mną wyjmie drzwi a ja nie. Ufs. A przed nami siedziały dziewoja ciemniejsza z białą mamą, co to się okazało, że dziewoja ma dziadka Chińczyka i całą Azję już zjeździły a biała mama to jak gdzieś tam była to przytyła 12 kilo. Nie to że słuchaliśmy.
Poznań. Z lotniska szybko na dworzec, tam jeszcze szybciej do kas po bilety na pociąg, udało się, kupiliśmy, dwa miejsca w jednym wagonie, jedno trzy wagony dalej, ale najważniejsze, że do Warszawy. Pół Polski, jeju rety jeju. Gdy w końcu dojechaliśmy, szybko trzeba było lecieć, tym razem na kolejkę, potem autobus, wpadliśmy do domu, Brytni złapała tylko swoje rzeczy i z powrotem do centrum miasta na busa do Lublina. Jizas, zdążyliśmy na ostatni, ale Brytni siadła, to już było wiadome, że dojedzie i w poniedziałek rano pójdzie do pracy. Udało się. 
Cały ten dzień taki mocno zabiegany niczym na wariackich papierach i przez to całe zamieszanie, to był to pierwszy dzień bez alkoholu, co chyba nie najlepiej o nas świadczy. I na dodatek nie mamy zdjęcia ze słoniokoniem :(

 Zmaltretowani na lotnisku po "super wyczesanym" śniadaniu, które kosztowało majątek

W samolocie co Brytni oglądała szczyty gór przebijające przez chmury, a ja musiałem się stresować całą podróż jak wyjąć drzwi ;)

A to zdjęcie z lat poprzednich, coby wiadomo było jak słoniokoń wygląda (ta rzeźba, nie ja)

sobota, 23 lipca 2016

Barcelona

Barcelona, miasto Gaudiego i dzikich tłumów.
Przyjechaliśmy wczesnym popołudniem na dworzec główny, szybko do metra (które uważam za najgorsze z wszystkich jakimi jeździłem, ale nie można mieć wszystkiego, Barcelona Nad jest piękna, Barcelona Pod - bleh) i do hotelu. Wyszliśmy spod ziemi w połowie Rambli, a tam nieprzebrana rzeka ludzka, wrzaski, śmiechy, tu robią selfie, tam okradają nieuważnych turystów, gołe ludzie idą na plażę, spalone wracają, chwasty piszczą gębą i śmierdzą. Uroki miasta. Dotarliśmy na miejsce, wleźliśmy do hotelu (baba zaczęła se gadać przez telefon z inszą babą i w ogóle nie zwracała uwagi na nas, hesus) i po krótkim odpoczynku i wypiciu ciepłej czerwezy wiezionej przez pół Hiszpanii, wyleźliśmy do miasta. Oficjalnie zobaczyć plahę i porównać z San Sebastian, nieoficjalnie szukać sklepu z owcą. Oczywiście sklepu nie znaleźliśmy, ale nie ma się co dziwić, bo Łondzie w San Sebastian śniło się, że nie znajdziemy, a wiadomo co się śni w nowym miejscu, to się spełni. Kluczyliśmy trochę uliczkami dzielnicy gotyckiej szukając sklepu, no ale w końcu porzuciliśmy ten zamysł iiiiii plaha. I zonk, płachta do siedzenia została w hotelu. O masz.... Nic to, poleźliśmy na plahę, w międzyczasie stado asfaltów na asfalcie sprzedawało badziewia i koszulki barcy i buty adidosa i insze podróby prosto z obrusów rozłożonych, ehm, no właśnie na asfalcie. Miejski koloryt, typowo barcelunski widok. Im bliżej plahy, tym coraz więcej ludzi napalonych złażących ze słońca, albo dopiero wybierających się nad wodę. A nad morzem - mrowie albo i więcej. I tu zaskoczenie - woda przejrzysta, bez żadnych śmieci, bez piany, bez szczyn, piasek przyjemny. Co jest? W tamtym roku było tak paskudnie, że aż strach było wleźć do morza, a  w tym, rewelacja. A tu tyle w planach, że nie było czasu siedzieć. Przeszliśmy więc tylko brzegiem wody mocząc nogi i obserwując coraz bardziej rozebranych ludzi. Pań bez cycków bez liku. Trzeba było robić zdjęcia ukradkiem, ustawiłem się odpowiednio, że niby Łondzie i Brytni robiłem i przybliżam, przybliżam aparat, buch, niewyraźne zdjęcie, no to kolejne. I jeszcze jedno, a tu paczam, a dziewuchy już polezły i wyglądało jakbym specjalnie robił zdjęcia gołym paniom. A nie tylko panie bez cycków, chłopy też. I nie tylko bez cycków, bez wszystko. Wszyscy bez wszystko, a niektóre panie to jak u Baudelaire'a "z nogami zadartymi lubieżnej kobiety" ;) Z wielkim żalem opuściliśmy plahę, ale trzeba było się powoli zbierać, żeby zdążyć na fontanny śpiewające, a że głodni byliśmy niemiłosiernie, trzeba było jeszcze zjeść koniecznie jakieś espańskie żarło a nie lasagne jak to za pierwszym razem w Barcelonie jedliśmy, a była paskudna niczym noc w grobie trędowatego. Wróciliśmy więc na Ramblę, siedliśmy przy stoliku w przyjemnym "ogródku" i zamówiliśmy paellę, a właściwie trzy, coby wszyscy się najedli, no i sangrię w wielkich kielichach żeby świętować Łondowe Hepi Berzdej. Moja paella była czarna, z atramentem z kałamarnicy ale smakowała przepysznie i nawet nie było dużo okropieństw, ot małe krewetki, te niczym trupie robaki, kawałki kalmara, ośmiornicy, jeden mussel i tadaaa tadadadada tadaaaa artichoke. JEEEE!!! (Rok temu w San Sebastian zamówiłem sobie właśnie paellę z artichokiem, to baba przyniesła z wielkim robalem, bleh.) Tak więc moja paella była przepyszna, chociaż musiałem się stresować, żeby nie pobrudzić się atramentem i jedyny minus to taki, że później kupa... Może to przemilczę. 
Udaliśmy się później na piechotę (Barcelona Pod jest okropna) do Montjuic, do fontanny, a to przecież wcale nie było daleko, tylko godzinę szliśmy. Już z oddali słychać było muzykę i widać było jak fontanna szaleje feerią barw. I znowu dziki tłum. Maskara. Im bliżej fontanny tym większa chmura wody szła na otaczający tłum. PIIIIIISK. Niczym małe dziewczynki. A trzeba było mieć oczy dookoła głowy, bo to wymarzone miejsce dla kieszonkowców, a jak tu mieć oczy wszędzie, jak na okularach non stop miałem wodę. No jak? Dlatego przenieśliśmy się ciut wyżej i siedliśmy na schodach, którymi można było wejść dalej na samą górę (ależ tam był widok, ale Brytni nie paczała, bo się bała). Co chwilę przechodził chwast i sprzedawał piwo i zasłaniał wszystko co było do oglądania. Mnóstwo chwastów, a nie że jeden i ten sam. Dżi. Posiedzieliśmy prawie do końca i poszliśmy wcześniej coby się nie gnieść w ciżbie ludzkiej. I znowu na piechtę, ale teraz inną trasą. Barcelona nocą - piękna. Przed samą północą wróciliśmy na Ramblę, a tam tak jak w dzień. Hehe, tylko "kramarze" się składali, ale tłum ciągle taki sam, wiadomo gorąco to i kręcą się zamiast spać. A my poszliśmy spać. 
Kolejny dzień, kolejne śniadanie eh szkoda gadać, spakowaliśmy się, zostawiliśmy walizy w recepcji, a sami udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Co trzeba zobaczyć gdy jest się w Barcelonie - wiadomo, Museu Erotic, ale że rano było nieczynne, to została Sagrada Familia. Spokojnie, nie spiesząc się, przeszliśmy pod katedrę (po drodze zahaczyliśmy o Boquerię, jeden z bardziej znanych marketów, gdzie można było zobaczyć a nawet jak ktoś chciał to kupić ośmiornicę, kalmary, żywe kraby i inne paskudzieństwa i gdzie smród był taki, że łojeju), ale nie właziliśmy do środka. Brytni powiedziała, że absolutnie nie wyjedzie na wieżę, nie mówiąc już o zejściu kręconymi schodami, no więc tylko obeszliśmy dookoła a i tak kolejki do kas przeogromne były, a tam jeszcze nie ukończone wszystko. Trzeba będzie wejść do środka po 2025 kiedy ma być ukończona budowa, która się ciągnie już od miliona lat chyba. Przy Sagradzie, właściwie to nie przy, a w sąsiedniej uliczce z widokiem na Sagradę, zjedliśmy papryczki zielone pieczone, gdzie miały trafić się ostre pomiędzy łagodnymi, niczym wilcy wśród owiec, ale chyba wszystkie łagodne były. To smutne. I kolejny spacer ulicami Barcelony, tym razem w stronę morza, do łuku triumfalnego gdzie zielone papugi latały na żywca, a następnie przez Barri Gotic do katedry św. Eulalii (hmmm, tak jakby znajome imię), gdzie w środku jest staw z gęsiami czy gęśmi, hmm, tam pływają gęsi, o. Popaczaliśmy, połaziliśmy trochę i z powrotem na Ramblę i na jedzenie tam gdzie wczoraj i pan nas nawet poznał i dał za darmochę grzanki z oliwą i pomidorami. Miodzio. Tym razem zamówiliśmy dwie sangrie (dla mnie i dla Łondy) i wielką czerwezę dla Brytni i jak pan przyniósł to dał czerwezę mi, a Brytni sangrię i jak się zamieniliśmy to spojrzał na nas z dezaprobatą. Jeju. I teraz wziąłem sobie paelle z makaronem zamiast z ryżem i było znowu mniamuśna.  Posiedzieliśmy trochę, a że czas już się zbliżał odpowiedni, wróciliśmy do hotelu po walizy i udaliśmy się do autobusu na lotnisko. Ostatni rzut oka na Ramblę (dobrze że kupiłem se wcześniej cycki do zasadzenia, bo nie zdążylibyśmy) i w drogę. I tak dotarliśmy na lotnisko. 

 Na balkonie hotelu, a w dole La Rambla - jedna z najbardziej znanych ulic miasta.

 Urodzinowa uczta Łondy

 Inkowa paella, widać jak mussel się przebija.

 Kolejna odsłona paelli, tym razem mniej ortodoksyjna, z  makaronem, ale tak samo smaczna jak tradycyjne ryżowe.

W jednej z wielu uliczek dzielnicy gotyckiej i wiszące jamóny, których wszędzie pełno było.

 Sagrada Familia

 Widok z innej strony na katedrę, no i oczywiście c'est moi.

 Wiszące papryczki w Boquerii, tu było znośnie, nie to co przy rybach i owocach morza.
 
Nie wiadomo co to, pewnie coś do jedzenia

 Takie stoiska to rozumiem, cud, miód, malina ;)

 Widać jak jestem zniesmaczony, fuj, bleh, ohyda, jak sobie przypominam to, ugh...

 Wielka krewetka przy drodze na plahę (jedną z wielu)

Osławione pimientos di padron czyli papryczki, które Łonda poszła zamówić i mówi do chłopa czy są i tu ją zastopowało i pokazuje palcami wielkość papryczki i milczy i paczy się na chłopa a chłop tak samo pokazał i nie wie co ona chce. Hihi, śmieszne...

W drodze na fontanny, które w tle już grają

poniedziałek, 18 lipca 2016

Zaragoza

Po krótkim przerywniku wracam na utarte tory, a więc wczasów ciąg dalszy. 

Wyjechaliśmy z San Sebastian przed południem. Prawie cztery godziny w drodze i tylko krótki postój w Pamplonie na siku (oczywiście poleciałem, bo zawsze mi się chce siku). Ledwo siedliśmy w autobusie, wyjąłem sobie komórkę i szukam słuchawek, które miałem w plecaku, żeby słuchać muzyki. Szukam, szukam i przypomniałem sobie, że przełożyłem do innych spodenek, które miałem założyć, ale w ostatniej chwili zmieniłem zamiar. I teraz leżały z wszystkimi rzeczami w walizendzie w bagażniku. Nieeeeeeeee!!! Prawie cztery godziny, ale szybko nawet zleciało, bo przypominałem sobie drogę z tamtego roku i nawet dużo pamiętałem, o dziwo (hihi, dziwo). W końcu przyjechaliśmy do Delicias w Zaragozie, a stamtąd do hotelu taksówką bo gorąco wszędzie, a poza tym Brytni nie przeszłaby na piechotę przez całe miasto. Jechaliśmy z tamtejszym chłopem, co nie umiał nic po angielsku, ale Łonda się jakoś dogadała i siadła se obok niego z przodu. Że niby nie zmieścimy się wszyscy z tylca, aha i co jeszcze, pewnie se chciała go poderwać. W międzyczasie grało radio espańskie i w pewnym momencie leciała piosenka ichniejsza, co Łonda mówi, że ją zna i zacznie śpiewać. Hihi, so funy. Ale nie śpiewała, może to i lepiej, bo kicha by wyszła. 
W hotelu zjedliśmy w pokoju nasze kanapki z tyrolską z San Sebastian i wyszliśmy na miasto. Do katedry oczywiście (La Seo del Salvador), co w tamtym roku do niej nie właziliśmy, a teraz trzeba było koniecznie i zobaczyć ołtarz poświęcony Santo Dominguito de Val'owi. Czytałem ostatnio książkę, gdzie była właśnie mowa o nim, jak to chłopięciem będąc został zamordowany przez Dżu People w dawnych czasach. Mus zobaczyć. Podeszliśmy pod katedrę, a tam dziki tłum i jeszcze wejście płatne 4 E. Dżizas. Nie chciało nam się czekać w kolejce, więc poszliśmy do najgłówniejszej bazyliki Zaragozy, która jest o rzut lotką babinktonową od katedry. Tam przynajmniej jest za darmochę, a poza tym trzeba zobaczyć Panią Bozię, co to się objawiła św. Jakubowi i było to najpierwsze na świecie objawienie Maryjne. A że się pojawiła na słupie, przeto cała bazylika nazywa się Nuestra Señora del Pilar. Cudnie jest w środku. Sama figurka Pani Bozi niewielka, ale sam fakt, że to Pani Bozia... To trzeba zobaczyć. Poza tym bazylika w środku przepiękna, milion ołtarzy, każdy w innym stylu, na suficie podobno freski Goi, też esra. Na zewnątrz też niczego sobie, mocno charakterystyczna, szczególnie gdy patrzy się z drugiej strony rio Ebro. 
Wróciliśmy później do La Seo, też ładnie, cisza, spokój, mało zwiedzających i także tutaj każdy ołtarz w innym stylu, niektóre przebogate, inne wręcz ascetyczne. A Łonda w pewnym momencie kichła i echo poszło przez całą katedrę. 
Przeszliśmy Ebro przez Puente de Santiago, a następnie wróciliśmy kolejnym mostem - Puente  de Piedra, gdzie Łonda powiedziała, że wcale skoliozy nie ma, bo przypomniała sobie, że tam były lwy z jajcami. No były, też nie miała co zapamiętać ;) A później poszliśmy do restauracji tapasowej, gdzie płaci się za wstęp i można żreć ile wlezie, zupełnie jak swego czasu u chińczyka w Stevenagu. Pyszna była grzanka z przepiórczym jajem, miodzio, albo mussele i nawet kalmar był przepyszny, ale tylko jeden. Był taki smaczny, że poszedłem po drugi, ale trafił mi się gumowaty i musiałem dyskretnie wypluć w chusteczkę, bo żułem, żułem, żułem i nic i myślałem, że rzygnę. Bleh, A poza tym kalmary były w sosie coś jakby pomidorowym i jak sobie nakładałem pierwszego, podeszła Brytni żebym jej tez nałożył, no i Zonk, wyciapałem się. Chlip i wyglądało to na mojej pięknej białej koszuli jakbym miał rozbryździnę i wszystkie ludzie na mnie paczały, no ale nie ma się co dziwić, w końcu swoją urodą wnoszę piękno w życie brzydkich ludzi. Heh, nawet zjadłem wielką olbrzymią krewetkę z oczami, ale za dużo zachodu z nią było, obrać, wyjąć nitkę, zdjąć czułki, które przykleiły się do mięcha, kawałek pancerzyka został, jeszcze kawałek nitki, o masz, a mięcha tyle co kot napłakał. Już sałatka z ośmiornicą była lepsza. Takem się nażarł, że nawet nie zjadłem pizzy, co też była. 
Połaziliśmy jeszcze trochę po Zaragozie, ja z rozbryździną na koszuli i potem do hotelu oglądać mecz Polsza-Portugeże. Druga połowa się zaczęła a tu 1:1. Wow. I to nawet głupi Krystyna nie strzelił. Hehe, a komentator to mówił Piscek, Blascikoski, Kapuska (jak Kapustka wlezł, to Łonda się zdarła, że kapustka nie skisła). No i tak oglądaliśmy, każdy leżał na swoim łóżku i w międzyczasie przed dogrywką zadzwoniliśmy do domu i Łonda rozmawiała z rodzicami co to jej życzenia już składali (bo następnego dnia miała urodziny) i kazała nam podobno być cicho bo coś przerywało, ale ja tego nie słyszałem i wtedy Brytni się do mnie odwróciła.
 - Będziesz ze mną rozmawiać? - powiedziałem do niej.
 - Taa.
 - Helou - powiedziałem jak Adela, bo w UKu jeszcze oglądaliśmy Adele jak mówiła Helou.
 - Helou - odpowiedziała Brytni, ciut głośniej.
 - Helou!
 - Helou!!  
 - HELOU!!!
 - Zamknijcie się, nic nie słyszę - Łonda nas skrzyczała, po czym okazało się, że prawie nic nie słyszała z życzeń jakie dostała. I była zła na nas, a my przecież tylko rozmawialiśmy jak Adela. A później jeszcze Polsza przegrała, a gupi Krystyna to je tak gupi, że aż mnie mdli. I dopiero po północy jak zaśpiewaliśmy Łondzie hepi byrzdej tu Ju, to się ździebko udobruchała.
Rano śniadanie, ale było kiepskie, więc nic się nie najedliśmy, tyle tylko że Brytni zakosiła mafinkę, którą później dała Łondzie mówiąc że to tort. Wymeldowaliśmy się, przeszliśmy pół Zaragozy do przystanku (rano było znośnie i nawet Brytni nie narzekała tak bardzo), a następnie do Delicias i dalej w drogę...
 Główny ołtarz w bazylice z Panią Bozią po prawej stronie

 Tu w powiększeniu lepiej widać, ale maleństwo z tej figurki i można przeoczyć jak ktoś nie pacza uważnie.

Na Puente de Santiago, w tle most którym wracaliśmy a dołem wcale nie Wisła płynie

Łonda robiąca zdjęcie lewu od tylca, na drugim w tle Brytni a jeszcze bardziej w tle konik na którym siedzieliśmy i bachory się na nas dziwnie paczały ;)

 O, iiiiihaaaaa

Cudny smok z Tapestry Museum z La Seo, co musiałem zrobić zdjęcie ukradkiem bo był zakaz wszędzie i kamery łypały na mnie okami i strażnicy też. Cudo, mógłbym takiego powiesić sobie na ścianie.

Pierwsza tura tapasowa, w miarę asekuracyjna jeszcze, gazpacho, grzanki z pastami: krabową, chorizo i z jamónem, ośmiornica na pseudopuree, ogóras kwaskowy z tuńczykiem i oliwką, melon z jamónem, brokuły w cieście, sałatka pomidorowo-tuńczykowa i chyba plaster ziemniaka. Na samo wspomnienie już mnie mdli.

Tu przy kolejnych tapasach, z czego najlepsze były właśnie tosty z przepiórczym jajem, kartofel w pikantym sosie salsowym, mussele i oczywiście squid, tu jeszcze chyba ten pierwszy dobrze zrobiony. Brytni i wielka krewetka z oczami hehe.

Wiadomo, deser też musi być ale ledwo zmieściłem, bo wcześniej miałem cztery czy pięć kolejek tapasowych. Burp.

Bazylika Nuestra Señora del Pilar (dom Pani Bozi na słupie) z charakterystyczną mozaiką na dachach.

sobota, 16 lipca 2016

NIczym Pan Mercedes

Boże, co to się dzieje z tym światem? Bagdad, Nicea, teraz Turcja...

Jak tylko pojawiła się pierwsza informacja o Francji, pierwsze co mi przyszło na myśl to "Pan Mercedes" Stephena Kinga. Sytuacja poniekąd podobna, w zgromadzony tłum czekający na otwarcie targów pracy w czasach kryzysu w Stanach Zjednoczonych wjeżdża rozpędzony samochód. Skala jest nieporównanie mniejsza, ginie "zaledwie" dziewięć osób (tak mi się wydaje, bo czytałem to milion lat temu). Sprawca ucieka z miejsca zdarzenia, ale (SPOILER ALERT) dosięga go ręka sprawiedliwości zaopatrzona w skarpetkę wypełnioną kulkami łożyskowymi. Jako warzywo i tak wychodzi lepiej z tego niż morderca z Nicei. Jak widać psychopaci są wszędzie. Książka świetna, natomiast opisana historia przez wydarzenia z Francji zyskuje teraz drugie dno. Niefajne.

Wczoraj wieczorem oglądałem sobie Harrego Pottera i coś tam, a Horkruksy, pierwszą część. Nie wiem jak to zniosłem, bo film jest bezdennie głupi, do tego była wersja z dubbingiem jak to w telewizorni. Matko. Jak można zepsuć tak film, który i tak jest kiepski i się do książek nie umywa, a które są genialne i przynajmniej raz na dwa lata trzeba wszystkie czytać ;) Nic to, przeżyłem. A później "Piąty Element", rewelacja, można oglądać milion razy i się nie nudzi. I gdy tak sobie leżę, paczam w telawizor nagle dzwoni Brytni czy widziałem co się w Turcji dzieje. W Turcji? Może się jej pomyliło z Francją i ma spóźniony zapłon o cały dzień, a ona, że zamach stanu i czołgi i strzelają. Masakra. Oczywiście pół nocy musiałem siedzieć i oglądać programy specjalne i z tego wszystkiego nie zobaczyłem jak śpiewa diwa Plawa Laguna. Grrr...

Ciekawe co dzisiaj będzie.

czwartek, 14 lipca 2016

San Sebastian part 2

Ranek. Drugie podejście do jajec, jako że zostało nam jeszcze sześć, a nie zamierzaliśmy ich wieźć w upale przez pół Europy. Płyta odpada (dalej nie wiemy jak działa, czy działa w ogóle), po wczorajszym śniadaniu piekarnik też odpada. A zatem mikrofalówka. Łonda wbiła jedno do pseudosłoika po creme catalani i wsadziła do mikrofalówki. Minuta - nic. Kolejne dwie i jakby zaczęło się ścinać trochę. Po kolejnych pięciu, góra wygląda na ściętą, a na dole pływają gluty. Matko. Odechciało mi się jeść. W końcu po jakimś czasie, powiedzmy że wyszło, i tylko kilka razy wybuchło. Cała mikrofalówka w jajcu a to dopiero pierwsze. Bosz, nigdy tego śniadania nie zjemy. Dlatego reszta robiona była jako omletojajecznica na dużym talerzu - powierzchnia większa to i szybciej się ścięło i ładniej wyglądało i smakowało lepiej, no bo szkoda wyrzucać jak zrobione.



Cuchnęło porządnie, chociaż dziewczyny twierdziły, że to z mojej ryby, co to Łonda dostała od znajomej z Chin. Super mniamuśna była, nie wiem o co im chodziło. Smaczna, zasuszona niczym kartka papieru, a że capiła rybą, helou, toż to ryba (chociaż nie wiadomo jaka). Prawie całą sam zeżarłem, Brytni pokusiła się na parę kawałków, a Łonda się zniesmaczyła jak tylko otworzyłem opakowanie (trzy dni wcześniej hehe).
Słońca tego dnia miało nie być dużo i chmur nalezło całe stado ale może to i lepiej bo przecież spaliliśmy się niczym siwarki (uuuuuuu, moje plecy, moje nogi), Brytni ledwo chodziła z nogą, Łondzie zaczęły się robić nogi trupa, a poza tym strach było się ruszyć gdziekolwiek, bo zamachy. W telewizorni pokazywali Stambuł i filmy jak blast idzie, a Łonda mówiła, że była tam niedawno i to dziwne bo tam naprawdę sprawdzają szczegółowo. Jak widać, co ma być to będzie, dlatego w końcu wyszliśmy z chałupy. Poszliśmy na plahę, ale nie zamierzaliśmy leżeć tylko brzegiem mocząc nogi dojść do końca plahy jednej, wleźć na drugą (co to praktycznie jedna tylko przedzielona niewielkimi skałkami), do końca, potem na górę widokową i z powrotem. Ludzi nie było prawie wcale, więc cała plaha nasza, woda miodzio przyjemna i tak zaczęliśmy iść, zbierać muszle dla Brytni, w połowie siedliśmy na płachcie co to ją Łonda niesła i dalej. I tak pół dnia. Brytni co znalazła muszlę, to wrzucała sobie do torebki, te od nas też. W pewnym momencie znalazła spiralną ładną i się zdarła bo w środku siedział "robak". Hihi to było śmieszne.


 - Wygońcie go. Zabrał mi muszlę. To moja, sama znalazłam - mówiła Brytni. - Tyle się namęczyłam, żeby ją złapać.
 - O! A taką samą spiralną ci dałam wcześniej - stwierdziła Łonda, jak już zobaczyła stworzonko. - Nic tam nie było w środku?
 - Nie wiem - w głosie Brytni słychać już było przerażenie. Zajrzała do torebki delikatnie ją otwierając - Aaaaaa!!! Jest!!!
Hehe, śmieszne to było, bo Brytni prawie odrzuciła swoją torebkę prosto do wody i co najgorsze - straciła dwie muszle. Bała się zajrzeć, czy jeszcze co innego nie wylezło, ale to już wszystko było. Obok nas wtedy przechadzała się mewa, co jest o tyle istotne, że Łonda wdepła w jej kupę, ale że woda była blisko, to szybko umyła sobie nogę. So funy. 
W końcu nie wleźliśmy na górę, bo Brytni wiadomo, kalika (chociaż w wodzie jak lezła to nic nie mówiła, albo jak polowała na muszle, chyba zapominała wtedy, że coś jej doskwiera), a druga plaha była mniej esra, bo i z większym spadkiem i więcej ludzi się kręciło i większe fale szły a gdzieniegdzie glony latały. Tzn. pływały. Hmmm, unosiły się w wodzie, o. 
Cały dzień nam tak minął, a na koniec weszliśmy jeszcze do katedry a obok były lody, no więc trzeba było jeść. Mniamuśne. Ja miałem niebieskie, u nas to są smerfowe chyba, a u nich to się jakoś dziwnie nazywało, ale okazało się że w środku są jeszcze malutkie pianki. Rewelacjoza. Po lodach poszliśmy zobaczyć drzewa z puchatymi kwiatkami, coby Brytni oszalała ze szczęścia, ale okazało się, że jeszcze nie zakwitły i dopiero w Barcelunie takie zobaczyliśmy, ale to już inna historia...

To z tamtego roku zdjęcie, co wszystkie drzewa tak wyglądały ;)

To już był ostatni dzień w San Sebastian, a że to były moje jemieniny, to do kolacji (jak zwykle pizzasy) tym razem wypiliśmy winiacza, którego Łonda wzięła z UKa. 
I tak minął wieczór i poranek - dzień trzeci. A potem Bóg rzekł... oj to chyba nie to.

 Zdjęcie z palomą musi być

 We wodzie

Dziouchy na pustej plasze, esra, cała plaha nasza

A to tamtejszy chłop co malował na piasku nietrwałe obrazki i żądał za to piniędzy

Po ostatniej nocy i ostatnim śniadaniu (z resztką tyrolskiej zrobiliśmy sobie kanapki na drogę) spakowaliśmy się i wychodząc zapłakaliśmy, że to już tyle i w takich warunkach już nie będziemy mieszkać (no rzeczywiście, w takich już nie mieszkaliśmy). Zostawiliśmy klucze w mieszkaniu, zatrzasnęliśmy odrzwia tak jak nam kazała krowia baba (co już się nie pojawiła) no i udaliśmy się na dworzec, gdzie wkrótce miał przyjechać nasz autobus. Szybkie siku i w drogę...

 Europejska Stolica Kultury 2016 - esra esra

A to już dworzec i polski napis, co brzmi ździebko dziwnie :)

wtorek, 12 lipca 2016

San Sebastian

Dotarliśmy do San Sebastian późnym popołudniem i jak wysiedliśmy na dworcu okazało się, że dopiero za pół godziny pojawi się baba z kluczami do mieszkania. Nie było daleko, więc spokojnym krokiem przeszliśmy na miejsce, obejrzeliśmy budynek, zobaczyliśmy gdzie najbliższy sklep po czym siedliśmy na ławce na wprost naszego budynku (tylko po drugiej stronie ulicy) i żarliśmy kanapki, które zrobiliśmy jeszcze w UKu. I jak tak siedzieliśmy i żarliśmy, przylezła jakaś baba i stanęła przed wejściem. Zastanawialiśmy się czy to ona czy nie ona (Łona. Grać? Tuuuuuu!), ale że przylezła za wcześnie to chwilę jeszcze posiedzieliśmy i pogrzaliśmy się w promieniach słońca. Okazało się, że czeka na nas. Hihi. Gupia, wystarczyło się rozejrzeć i zobaczyć nas z walizami... Zaprowadziła nas do domu, a tam taka chawira, że oczy bieleją. Trzy sypialnie, w dwóch po dwa łóżka, w jednej podwójne łoże (dzięki temu każde z nas miało swój pokój), salon ze stolcem na sześć osób i wielką kanapą, gdzie spokojnie mogły się zmieścić następne dwie osoby, kuchnia wyposażona we wszystko, dwie łazienki, no full wypas. Rewelacjoza, a baba miała kolczyk w nosie jak krowa. To chyba nagminne u hispaniolek, jak mają kolczyki na twarzy to w ośmiu przypadkach na dziesięć pewne jest, że będą miały przekłute przegrody nosowe. Fuj.
Krowia baba polezła, my poszliśmy do sklepu gdzie zatrzymaliśmy się przy warzywach i owocach i zaczęliśmy przebierać niczym primadonny, po czym okazało się, że już zamykają i na nic nie ma czasu i tylko w biegu chwyciłem jeszcze czerwezy coby wieczór umiliły. Gupie te ludzie, mogliśmy przecież kupić więcej.
A następny punkt programa - plaha!!! Na razie, żeby tylko zobaczyć jak wygląda i żeby Brytni zobaczyła ocean, a że przy okazji był zachód słońca, to było pięknie. Ludzie się kręcili, smażyli i pluskali pół kilometra w wodzie, bo plaha płaska. 

To my i charakterystyczne drzewa


 A tu idzie napływ


Poczekaliśmy aż słońce zajdzie i na spokojnie wróciliśmy do chałupy (po drodze kupiliśmy se w innym sklepie pizzasy do zrobienia, ale baba w sklepie była super nieuprzejma bo też już zamykała, no co jest z tymi ludźmi?). 


 Tego nie trzeba nawet komentować ;)



 A to Catedral Buen Pastor, gdzie można było wejść jak było gorąco i było przyjemnie chłodno


Następnego dnia miała być plaha, plaha i jeszcze raz plaha, jako że głównie po to przyjechaliśmy żeby nas espańskie słońce napaliło. 
Mieliśmy zrobić jajecznicę na śniadanie albo jajka sadzone (pierwsze co zdybaliśmy w pierwszym sklepie, z którego nas wyrzucili to były jajca), ale okazało się, że nie umiemy włączyć płyty grzewnej, czy jak to się nazywa. Próbowaliśmy wszystkiego i nic. Toteż nie pozostało nam nic innego jak upiec w piekarniku

Fuj, ale dało się zeżreć, a to najważniejsze.
Wyleźliśmy, pokręciliśmy się jeszcze po mieście, poszliśmy do sklepu gdzie rok temu kupowaliśmy płachty bambusowe do leżenia (bo oczywiście żadnego ręcznika nie mieliśmy ani nic takiego) i w końcu PLAHA!!! Jak się już rozlożyliśmy, wyglądliśmy jak trzy blade płótna pośmiertne. Nikt nie był tak biały, gdyby był śnieg, spokojnie wtopilibyśmy się w tło. Cóż... Woda super przyjemna tylko słona okropelnie, no ale ocean, wiadomo. Plaha płaska, akurat woda się cofała, więc jak legliśmy, to do wody coraz dłużej musieliśmy latać, a że płasko to można było leźć i leźć i leźć i dopiero po pół godzinie można się było zanurzyć po szyję. Fale napierały, ale przy samym brzegu było je czuć, głębiej jak się człowiek zanurzył to delikatnie unosiły w górę, przyjemnie... Brytni oczywiście się bała, że ją ocean porwie i tylko przy brzegu się właściwie kręciła. Co prawda przyjemnie też się leżało właśnie przy brzegu w wodzie i jak tak Brytni leżała i nic nie robiła złapała kontuzję (coś się jej z nogą zrobiło, skurcz czy nerw to, nie wiadomo, w każdym bądź razie później nie mogła chodzić). Jizas, ta to ległaby w wannie i to samo by było. Fale szły, słońce napalało, woda szumiała i co chwilę chciało się siku. Szszszszszsz i szszzszszsz i szszzszszsz. Dobrze że klopy były darmowe, chociaż podejrzewam, że gro ludzi szczało do wody. A raz jak mnie fala zaskoczyła i wypiłem prawie cały ocean to pewnie z wszystkimi brudami jakie pływały. Bleh, ale trzeba przyznać, że woda super przejrzysta i przyjemna, tylko nie w smaku ;) Prawie cały dzień przesiedzieliśmy na plasze smarując się smalcem coby nas szybciej napaliło i jak wróciliśmy do chałupy to się okazało, że spaliliśmy się na siwarki. W różnych miejscach co prawda, ja najbardziej, Łonda w płachty, a Brytni prawie wcale nie wzięło. A to wszystko dlatego, że obok nas siedziała Pania bez cycków (czyli z cyckami na wierzchu) i przez to napaliłem się najbardziej. Spłukaliśmy sól z oceanu (okazało się że piasek dostał się wszędzie, WSZĘDZIE) i wieczorem wybraliśmy się przejść jeszcze, coby Brytni rozchodziła nogę. Szła jak paralityk, a Łonda w pewnym momencie zagapiła się na chłopów i prawie wdepła w psią kupę, co było o tyle dziwne, że tam mało psich kup leży. Może nie była psia, no ale kupa to kupa. Połaziliśmy trochę i wróciliśmy do domu przez stare miasto, gdzie akurat miliard ludzi tłoczyło się w kafejkach, barach i spelunach. W międzyczasie, mijając całe mrowie palem Brytni szalała ze szczęścia, że rosną na żywca, a jak zobaczyła po drodze drzewko pomarańczowe, heh...
Potem pizzasy w domu (jak zwykle) i czerwezy (jak zwykle) i tak spokojnie minął kolejny dzień.

 Przejrzysta woda niczym w basenie, a to nie basen

 Playa de la Concha (plaha i wszystko jasne)

 Tu właściwie to nie wiadomo co ma być, ważne że ja jestem :D

 I kolejny zachód słońca

A tu widok na inną plahę (co tam są trzy główne, ale jedna jest najgłówniejsza)

poniedziałek, 11 lipca 2016

Kolejny dzień w drodze

Ależ ten czas leci...
Wydaje się jakby to wczoraj było, a to już dwa tygodnie dzisiaj mijają jak wylatywaliśmy od Łondy do Biarritz, a później do Hiszpani. Beztroski czas, co najwyżej stres, że we Francji będą nas przetrzymywać dłużej na lotnisku albo jakieś opóźnienie będzie i cały plan się posypie jak domek z kart. Całe szczęście wszystko wyszło ok. Duży wpływ na to miało, że znowu siedzieliśmy na początku samolotu a co za tym idzie byliśmy jednymi z pierwszych, którzy wyleźli i dzięki temu wcześniej trafiliśmy na kontrolę paszportową. Pierwszy raz się zetknąłem, żeby aż tak dokładnie sprawdzali każdy paszport, każdy dowód. Cały samolot utknął, my szybko przeszliśmy i Brytni poleciała kupić sobie magnet z Francy. Sama kupiła i powiedziała jeszcze "merci". A baba nic na to, bo gadała cały czas przez komórkę i nawet czekoladek nie dała. Łonda w tym czasie pobiegła zobaczyć, czy są świeże krłasanty, ale nie było, więc połaziliśmy chwilę i poszliśmy odebrać walizę. I tu dziwna rzecz - kontrola taka, że mysz się nie prześliźnie, a pasy do odbioru bagażu w części lotniska, gdzie każdy może wejść z zewnątrz i zabrać co tylko chce. Dziwna ta Francja. No więc odebraliśmy walizę, tłum z samolotu ciągle nie przeszedł przez bramki, poczekaliśmy chwilę i wyszliśmy czekać na autobus do San Sebastian i jak wychodziliśmy, ciągle ludzie się tłoczyli przed kontrolą. Gdybyśmy siedzieli z tylca, nie wiem czy byśmy zdążyli, a tak wyszliśmy i prawie od razu przyjechał autobus z napisem Pamplona.
 - San Sebastian - powiedziała Łonda do kierowcy, który właśnie wysiadł i paczał na ludzi
 - Pamplona.
 - San Sebastian!
 - Pamplona! - chłop krzyknął jeszcze głośniej niż Łonda.
 - San Sebastian! - Łonda się nie poddawała
 - Pamplona! San Sebastian dos minutos - to powiedziawszy zamknął drzwi i pojechał.
I rzeczywiście za chwilę przyjechał nasz autobus i po godzinie jazdy - znajome miejsca, San Sebastian, po drodze jeszcze minęliśmy hotel, gdzie rok temu byliśmy z Łondą. Łza się w oku zakręciła. Nareszcie wczasy...

A tak poza tym to tym razem w UKu nie jeździliśmy zbytnio daleko, ot tylko do Peterborough, żeby zjeść cynamonkowego miętkiego obważanka czy cuś takie... Było takie dobre, że jak zżarłem to sobie pomyślałem, że można było zrobić zdjęcie. Well, trzeba będzie jeszcze raz przyjechać. Zrobiliśmy trochę zapasów na podróż, parę ciuchów kupiliśmy i trzeba było wracać, bo już późno było i o ile ja i Brytni byliśmy już mniej więcej spakowani, to Łonda nawet nie zaczęła. Dlatego praktycznie przesiedzieliśmy u niej w domu, gdzie żarliśmy non stop i oglądaliśmy telewizję brytyjską. Szał ciał i uprzęży. I jak zwykle to w Anglii bywa, głupie pomysły przychodzą do głowy. 





Tak było dwa lata temu, a na pierwszym zdjęciu widać nawet nogi Łondy ;) A oto już te wakacje:




Tak poza tym to wczoraj skończył się Wimbledon i jestem szczęśliwy. Moi faworyci tym razem nie zawiedli. Serena pany i go Andy. Tudutudu. A Serena pany wygrała jeszcze w debla z Venus. Miodunka.