wtorek, 30 sierpnia 2016

Welcome to Bombei

W weekend dopadł mnie dylemat. Rozmawiałem wcześniej z Wiesią i mniej więcej umówiliśmy się na mieście do kina (uuuu, randka), ale nie chciało mi się leźć na film (mimo że to z Mjuriel Streep), a chociaż tyle dobrego, że Wiesia nie namawiała mnie na Woodego Allena (do którego mam awersję, nie wiedzieć czemu bo podobno tworzy dla ludzi yntelygentnych, a przecież to ja). I dylemat był taki, czy jednak wyleźć z domu na upał i spocić się niczym stary alfons (bez podtekstów, miało być gorąco, chociaż z Wiesią zawsze jest gorąco ;)) czy też leżeć se na kanapce przed telewizorem i paczać na wielgachny brzuch czy coś tam się rusza niczym u Heli zanim pękła. Ciężki wybór. Kolejny dylemat - czy leźć do kina, gdzie co prawda ciemno i ręka mogłaby mi się nieopatrznie omsknąć gdzieniegdzie, ale gdzie poza tym byłoby nudno i nawet nie można tam rozmawiać, czy też poleźć na stadion tera PGE narodowy, gdzie odbywał się Memoriał Kamili Skolimowskiej, a gdzie można było wejść za darmochę i oglądać wszystkich sławnych ludzi i to za darmochę i gdzie rekordy świata miały padać jak szczury po trutce i co najważniejsze - za darmochę. 
Wiesia jakoś nie była przekonana, żeby tak spędzać wolny czas. 
 - Sport? Bleh! Przecież to nic ciekawego.
 - Jak to nic ciekawego? - oburzyłem się. - Wszyscy tam będą. A poza tym będzie to pożegnanie Tomka Majewskiego.
 - Kogo? 
 - O Bożeeeee!!!
Załamałem się. W tym momencie powstał impas. W końcu Wiesia powiedziała, że poświęci się i przyjedzie na stadion, tylko że tam nie będzie nawet jak pogadać i pomyślałem sobie wtedy, że jako super kulturalny gość, nie powinienem się na to zgodzić. No nie wypada, jakoś przeboleję. I tak świńskim targiem uzgodniliśmy, że spotkamy się na mieście i po prostu coś zeżremy, a jako że nie mieliśmy pomysłu co, to padło na restaurację indyjską. Niech będzie. 
Umówiliśmy się w samym centrum na 16. Leciałem jak kto głupi, żeby zdążyć na autobus, później pociąg mi prawie uciekł a później jeszcze pędziłem (nie, nie bimber) na miejsce spotkania, chociaż Wiesia zawsze się spóźnia (pewnie nie umie odczytać godziny z zegarka), ale miałem nadzieję, że może dzisiaj będzie ten dzień, kiedy będzie o czasie. A chała! Żar się lał z nieba, cień był już cały obsiedziany przez dziki tłum i musiałem się kręcić niczym odchód w przeręblu, chociaż bardziej adekwatne byłoby porównanie do oka w rosole. Gorącooooo! A Wiesi jak nie było tak nie było. Po dziesięciu minutach zadzwoniła, że już jedzie ale się spóźni. Nożeższszzsz.... Czemu mnie to nie zdziwiło? Zdążyła jeszcze powiedzieć, żebym już wlazł do restauracji a ona zara przylizie. Co to za słowo przylizie? Przylezie, no teraz rozumiem. Też se wymyśliła, nie będę przecież sam siedzieć jak leszcz, już wolałem się posmażyć dalej i ociekać potem. Puff jak gorąco!!! Po kolejnych dziesięciu minutach w końcu się pojawiła. Mmm dekolt ;)
Wleźliśmy do środka, a tam dziwy, ehm znaczy się nie takie jak przy latarniach, tylko cuda niewidy. Na samym wstępie buchnęła w nas muzyka z Bollywood i przylazł ciapaty chłop i powiedział żebyśmy se siedli gdzie chcemy. Wiesia wypatrzyła telawizor i siadła tak coby oglądać ichniejsze teledyski i co jakiś czas później podrygiwała w rytm muzyki a mi pozostało paczać na nią. Nie narzekam, bo jak już zaznaczyłem było gorąco i Wiesia miała dekolt i złoty  krzyżyk na cienkim łańcuszku jej latał między... Wróćmy do tematu. Ciapaty chłop przyniósł nam menu w formie książek, gdzie było chyba 700 pozycji, a przecież Magda Gessler zawsze powtarza, że całe menu powinno się zmieścić na jednej kartce, bo co za dużo to niezdrowo. Nic to, zamówiliśmy ichniejsze jedzenie, pomimo że strach było jeść. Wiesia zamówiła kormę wegetariańską a ja chicken biriyani (co się okazało ryżem z kurczokiem) a do picia wzięliśmy mango lasii (napój na bazie jogurtu). Obawiałem się tego napoju, bo po mleku i produktach mlecznych mam różne sensacje (Wiesia mówiła, że ona też), ale co tam, kto nie ryzykuje ten nie żyje. I uprzedzam fakty - nic mi nie było ;)
Śmiesznie było, bo w niedługim czasie szykuje nam się spotkanie klasowe i wspominaliśmy stare czasy i obgadywaliśmy ludzi jacy byli wredni i wyszło na to, że my też nie byliśmy zbyt uprzejmi. Historie z Yolą czy Lamolem z plecakiem (dwie największe siroty) dobitnie świadczyły o tym, że to my byliśmy wredni, a i tak pomimo tego, ja i Wiesia zostaliśmy wybrani najbardziej kulturalnymi osobami w klasie. Buahahahahaha.
Rozmawialiśmy też (w sensie Wiesia mówiła, a ja podziwiałem krzyżyk na łańcuszku) o czasach nie tak odległych, a mianowicie Wiesia skarżyła się jak to chłop od romansu ją wyrolował. Jak była daleko, to pewnie, niech przyjeżdża, on ją utrzyma i jego żona o niczym się nie dowie a jak się dowie to jeszcze przyklaśnie, a jak przyszło co do czego i rzuciła pracę w Warszawie i na prowincję się udała za chucią, to słowem się do niej nie odezwał (co prawda nie musiał nic mówić a i tak mogła być zadowolona). I w tym wzburzeniu wzmocnionym dzikimi pląsami do bolywoodzkiej muzyki, krzyżyk majtał się jak oszałały ;) Co prawda przyznała, że każde takie doświadczenie, mimo wszystko, czegoś uczy i teraz nie będzie się już wikłać w żadne sekretne romansidła, tylko będzie jawnie bałamucić wszystkich naokoło (mnie też, mnie też) i że przede wszystkim zamierza zerwać z wizerunkiem tej dziwy zza oceanu Monicy Lewinsky i dlatego w tym tygodniu zmienia fryzurę na Marylin Monroe. Ufs, dobrze że nie na Marylin Mansona. A tak poza tym, że pomimo tego, iż cały czas jest na minusie po wojażach po Polszy, to wracając do Warszawy, suma sumarum, wyszła na tym lepiej niż Zabłocki na mydle. Czyli kiepsko.
Jedzenie było naprawdę smaczne, porcje niby niewielkie a i tak nie zeżarliśmy wszystkiego. W lokalu siedziały jeszcze na dodatek prawdziwe hindusy, co baba miała kropkę na czole, a chłop kreskę pod nosem i gadały z ciapatymi z obsługi po angielsku. I opatulone były, bo baba nie w sari bez rąk tylko w gieźle i z zazdrością paczała na rozgolaszoną Wiesię majtającą czym popadnie w rytm muzyki. Baba była spora i w końcu poszli, bo pewnie nie wytrzymała jak chłop zerkał na Wiesię. Ciapate też się kręciły i nagle jeden przeszedł i przypomniała mi się wtedy książka "Duma i uprzedzenie i zombi" jak to sparaliżowany Wickham puścił cuchnącego bąka, a Lizzy zemdliło. Dobrze, że już nie jedliśmy. Pomyślałem co prawda, że to Wiesia, Wiesia pewnie to samo pomyślała o mnie, ale że przecież jesteśmy najbardziej kulturalnymi osobami na świecie, przyjęliśmy wersję z ciapatym ;)
Wystrój fajny, muzyka spox, jedzenie bardzo smaczne (plusem jest to, że mnie nie sczyściło) i tylko klop tragiczny. Polazłem tam i zara wróciłem a Wiesia na to, czy to u mnie coś spadło w klopie, bo jak mnie nie było, to był huk jakby właśnie coś klapło z góry. Skjuzmi, polezłem na siku, a nie... A Wiesia była przede mną i zostawiła podniesioną deskę.
Wyleźliśmy w końcu, zostawiliśmy dzikie pląsawice indyjskie (trzeba się kiedyś wybrać na takie dzikie tańce, hulanki i swawole) i zanim się rozstaliśmy, połaziliśmy jeszcze trochę Nowym Światem, gdzie Wiesia wypatrzyła podobno jakiegoś znanego chłopa, com pierwszy raz go na oczy widział. Już mu się chciała rzucić na szyję, ale że szeł z dzieckiem, to tylko zamarła w połowie wyskoku. Jak widać usilnie pracuje na ten swój skandal obyczajowy. Tym bardziej, że miała zara jechać do kościoła i tam pokazywać swój złoty krzyżyk księdzu i deprawować go coby się pomylił, tak jak ja kiedyś jak mówiłem dziesiątek różańca do mikrofonu i cały kościół słuchał i się pomyliłem. Ale kicha. A Wiesi widać puściły wszystkie hamulce moralne i dobrze.
Pożegnaliśmy się i zanim jeszcze Wiesia wsiadła do samochodu zacząłem oddalać się powolnym krokiem, że niby wszystko ok i ładnie słońce świeci a mi się nigdzie nie śpieszy. Kiedy miałem pewność, że już mnie nie zobaczy rzuciłem się pędem do tramwaju i sruuuuu na stadion. Jeszcze pół godziny zostało mityngu. Ludzi pod stadionem miliard jak nie więcej. Pobiegłem ile sił i znowu spociłem się jak świniowiec ale całe szczęście jeszcze mnie wpuścili, choć ochrona paczała na mnie jak na gupiego, bo kto przyłazi na sam koniec, jak Anita Włodarczyk już dawno temu rzuciła nowy rekord świata. Nic to. Wlazłem i... ostatni rzut Tomka Majewskiego w karierze na polskiej ziemi. Ufs, ale zdążyłem. I pożegnanie wszystkich sportowców. Esra, no ale byłem, więc spox. Chociaż myślę, że jak spotkam się ponownie z Wiesią (a to już w przyszłym tygodniu) to żeby mnie udobruchać będzie musiała podskakiwać w miejscu aż powiem, że wystarczy. Czyli będzie skakać cały czas... :D

A to jedzonko, bery tasty pomimo dużej ilości smiechtany, a kurczak był tak miętki i soczysty, że rozpływał się w ustach a nie w dłoniach jak emenemsy. A w Wiesiowej kormie pływały jeszcze kawałki sera.

sobota, 27 sierpnia 2016

Smoki

Ostatnio naszła mnie ochota na moje ukochane smoki. Ze trzy lata już ich nie czytałem, więc trzeba było sobie przypomnieć co i jak. Cała seria Dragonlance to kilkadziesiąt książek przeróżnych autorów (de facto przestały być wydawane w Polszy, grrrr), ale rdzeń i główny kanon tworzy trylogia Kronik (u nas wydana jako tetralogia, co jest głupie, bo ostatni tom dzieje się dwadzieścia lat później i 4 książki dalej i skupia się na zupełnie innych bohaterach). I tak jak najlepsza septologia to cykl o Harrym Płatje, tak najlepsza trylogia ever to właśnie Kroniki z Dragonlance (miliard razy lepsze niż tolkienowski Władca Pierścieni, który co prawda trylogią nie jest ale co tam, czy nawet klasyczna trylogia z Oslo Jo Nesbo) a najlepszy owoc logia to mera mera no mi Ace'a ;) (jakby ktoś pytał to chodzi o One Piece ofkoz).
Pamiętam jak kupiłem sobie pierwszy tom - Smoki Jesiennego Zmierzchu - bardziej skłoniony do zakupu okładką niż zawartością i parę lat nosiłem się z zamiarem przeczytania i kiedy w końcu zabrałem się za to, wow, wsiąkłem na maksa. Pół nocy siedziałem i czytałem i później w szkole byłem nieprzytomny (jak zazwyczaj). I tak jak wcześniej zachwycałem się Śródziemiem i światem wykreowanym przez Tolkiena, tak nie ma porównania do Dragonlance, milion razy lepsze. Fakt, Tolkien jest ciężki do czytania (pomijając Hobbita, który wydawał mi się mocno infantylny), zaś Smoki (w uproszczeniu nazywam je Smokami ;)) są idealną lekturą na pierwsze zapoznanie się ze światami fantasy. Oczywiście jest tu walka dobra ze złem (a gdzie nie ma?) ale podana w taki sposób, że czyta się z zapartym tchem i pochłania kolejne tomy niczym parowańce z sosem truskawkowym. Akcja leci nieprzerwanie, przygoda za przygodą, niejednoznaczne charaktery i... SMOKI!!!! Miodzio. 
Swego czasu usilnie namawiałem Brytni, żeby przeczytała (bo nie miała co czytać i chciała, żeby jej coś pożyczyć), ale zapierała się rękami i nogami (do czego teraz nie chce się przyznać) i kiedy w końcu po paru latach przeczytała, tak jej się spodobało, że kupiła sobie swoje egzemplarze, żeby wracać co jakiś czas do smoków i nie musieć pożyczać ode mnie. Heh, tak samo było z Harrym Hole (tez ją musiałem zmusić a teraz ma własne książki) i Lee Childem. Zamiast od razu przeczytać co polecam, to nie, czeka parę lat, a później to mówi, że wcale od samego początku. Zmuszam ją co prawda jeszcze do Harrego Płatje, ale tu chyba filmy zaszkodziły...

Co zaś się tyczy samych Kronik - wszystko zaczyna się kiedy grupka przyjaciół postanawia się spotkać po paru latach samotnych wędrówek i szukaniu śladów dawnych bogów i właśnie od tego spotkania zaczynamy. Jest tu półelf odrzucony przez obie rasy z których pochodzi, zrzędliwy stary krasnolud, psotny zawsze roześmiany kender (który nie zna strachu, jak wszyscy kenderzy zresztą), bliźniacy różniący się od siebie niczym dzień od nocy, jeden jest ogromnej postury wojownikiem, drugi czarodziejem z ciałem strzaskanym przez magię i widzącym tylko śmierć swymi klepsydrowymi oczami (uuuu, spojler) i w końcu rycerz solamnijski dla którego honor jest cenniejszy niż jego życie. Wybuchowa mieszanka. Spotkanie po latach nie jest takie jakie sobie zaplanowali. Zewsząd dochodzą pogłoski o zbliżającej się wojnie, pojawiły się stwory, chodzące niczym ludzie ale o jaszczurczych twarzach - smokowcy a niektórzy twierdzą, że nawet smoki wróciły, w co nikt nie wierzy. I wszyscy zdają się szukać jakiejś dziwnej laski z błękitnego kryształu. Przyjaciele spotykają się w gospodzie, okazuje się, że są wszyscy poza jedną osobą (przyrodnia siostra bliźniaków, wojowniczka i najemniczka musiała zostać z nowym Panem, któremu jako najemnik służy), jednak spotkanie nie kończy się przyjemnie. Dziwnym zrządzeniem losu do grupki bohaterów dołącza dwójka barbarzyńców, kobieta i mężczyzna, przy czym kobieta po zaśpiewaniu piosenki (łojdiriri łojdiriri hej hej) o dawnych bogach wywołuje zamieszki (bo mówienie o nich to herezja), przez co wszyscy muszą uciekać (tym bardziej, że okazuje się, że to ona ma artefakt z błękitnego kryształu). Właściwie nie muszą, ale Sturm (rycerz solamnijski) nie może pozwolić by kobiecie stała się krzywda i chcąc nie chcąc wszyscy zostają wplątani w ciąg wydarzeń, który będzie przesądzać o losach świata. Podczas ucieczki dokonują przerażającego odkrycia - z nieba zniknęły dwa gwiazdozbiory, jeden to Królowa Ciemności, bogini zła, drugi - Wojownik, który z nią zawsze walczy. A zatem skoro gwiazdozbiory znikły, to znaczy, że bogowie przybyli do świata śmiertelników, a skoro tak, to z Królową Ciemności przybyły też jej zastępy - SMOKI, dum dum dum duuuuuuuum. A jak wiadomo smoki to ZUOOOOOO w czystej postaci...

Rewelacja i pomimo, że znam już prawie na pamięć, wiem co się stanie, to i tak zawsze płaczę w niektórych momentach. I później ludzie się na mnie dziwnie patrzą.

To akurat okładka trzeciego tomu trylogii, na drugim tomie byłby zbyt duży spojler, a pierwszy w tym momencie mam rozpożyczony ;)

wtorek, 23 sierpnia 2016

Zmiany

No i stało się. Nie mam włosów. I teraz wyglądam zupełnie jak Lamol - tłusty, łysy oblech. Fuj. No dobra, nie wyłysiałem jeszcze sam z siebie, tylko z pomocą uroczej pani, która niestety miała obrączkę na palcu, a mimo to smyrała mnie to tu to tam i jeszcze mówiła: "Niech się Pan położy (po co Pan, mówmy sobie po imieniu) a ja się wszystkim zajmę". I mnie umyła, mrrrr... W sensie włochy, ale było przyjemnie i jeszcze ległem na fotelu z masażem, łohohohohoho, tylko z tego wszystkiego zapomniała go włączyć (pewnie tak była mną zauroczona, co jest dziwne, bo jestem szeroki, ale być może ma taki spaczony gust, albo po prostu chciała napiwek). W ogóle to byłem mocno zaskoczony, bo zazwyczaj to mi mówią, że "O Boże! Jaka paskudna skóra, czerwona, przesuszona i pewnie z grzybem. Fuuuuj! A włosy jak siano, wcale nie puszyste". A może ja lubię mieć siano na głowie, he? A teraz nic (no co się dziwić jak pani z obrączką na palcu się we mnie zakochała) i tylko tyle, że takie cudne kudły to żal ścinać. Pewnie że żal ale powiedziałem jej, że jeszcze przyjdę ;) Tak poza tym to dopiero na sam koniec zobaczyłem panią z obrączką na palcu, jak już założyłem okulary, a że miała obrączkę, to nie dałem jej napiwka, tylko nabigos ;)
Poza tym bez sensu, że zawsze mnie się pytają jak ścinać i czy już tak zostawić czy jeszcze ściąć, czy taka długość odpowiednia, helou skjuzmi, jestem ślepy i nic nie widzę, dwie niewyraźne plamy zaledwie, jedna to ja, druga miota się za mną z nożyczkami i ciacha gdzie popadnie. Tak myślę, że z nożyczkami bo nic nie widzę. I zawsze muszę mówić, że łał esra, a później się okazuje, że to nie to. To tak jak kiedyś w starożytnych czasach, czyli w liceum, polezłem do fryzjera i baba się mnie pyta czy nożyczkami czy maszynką ma ciąć. Maszynką, hmm ciekawe jak to by miało być, niech będzie. Baba wzięła coś, zrobiła ziuuuuu przez całą głowę a mnie zmroziło. Hola!!! Przejechałem ręką po głowie, a tam pasek bezwłosia, aaaaaaa. I baba mówi, że teraz już za późno i musi dokończyć tak jak jest. Matko Ciboska.

Zmiany fizyczne mi się szykowały, więc postanowiłem zmienić coś wewnątrz. No dobra, trochę zewnątrz, bo w związku z tym, że jestem ślepy, stwierdziłem, że zrobię se okulary. Jak umyśliłem, tak uczyniłem. Polezłem do okultystki, hihi okulistki i zaczęła mnie badać wszerz i wzdłuż. Kazała mi czytać literki na tablicy, ale co ja poradzę, że nic tam nie było. Założyła mi szkła takie jak mam w obecnych okularach i... dalej nic. Najpierw lewe oko, potem prawe.
 - P, Z, potem A, albo R, zaraz, to chyba jednak D - mówię do baby. - Hmm, jak zmrużę oko to wygląda jak S.
 - Proszę nie mrużyć!
 - Emm, zdecydowanie S.
 - To jest K - powiedziała z dezaprobatą.
 - Eeeee, no dobra, nic już nie widzę.
 - Panie, pan widzisz prawym okiem mniej niż 40 procent.
 - Zazwyczaj patrzę dwoma oczami - wkurzyła mnie i nie wiedziałem co powiedzieć. - A to na pewno jest więcej, co najmniej 42 procent.  Poza tym już się przyzwyczaiłem, że wszędzie panuje przyjemny półmrok.
Baba spojrzała na mnie jak na głupiego, tak myślę, bo widziałem ją przecież mało wyraźnie i w końcu wypisała mi zalecenia do optyka jakie szkła. Kolejny etap - wybór oprawek. Przylezł gupi chłop i pyta się jakie mają być, to mówię, że podobne do tych co mam. Dobra, przymierzyłem chyba z pięćdziesiąt, a we wszystkich wyglądałem tak samo - rozmazana plama. Jizas. Tknęło mnie i pytam jaka cena, a gupi chłop, że są obniżki i żebym nie patrzył na cenę, a poza tym okulary to zakup na lata. Jaka cena, helou, a tu się okazuje, że tysiąc zeta. Same oprawki. Bosz, co te ludzie myślą, że śpię na pieniądzach? A śpię na łóżku, albo kanapie, albo podłodze (nie będę pisać, gdzie ostatnio zasnąłem bo to kicha i jak powiedziałem Pedrowi, to się ze mnie śmiał). Znalazłem w końcu w miarę normalnej cenie i myślałem, że spox majonez, bo szkła miały być już w cenie oprawek, ale okazało się, że szkła podstawowe, a że jestem ślepy na 100 różnych sposobów, to za moje muszę płacić extra. Nosz, trafiło mnie. Niech będzie, zapłaciłem, przylezłem na drugi dzień, odebrałem, założyłem, świat wyglądał dziwnie, ludzie brzydcy i gupi i jak spojrzałem w lustro to aż się wzdrygnąłem. To ja tak wyglądam? Fuuuuj, chcę z powrotem do półmroku!!! Ponosiłem pół dnia i się zepsuły.  Hmmm, czyżby to był jakiś znak? Sabotaż...

czwartek, 18 sierpnia 2016

Grubo mi...

Dziwnych rzeczy można się dowiedzieć z telewizji. 
Leżę sobie ładnie rozwalony na kanapce (mmm, zjadłbym kanapkę, albo siedem) i oglądam jegrzyska, co w samo w sobie już mnie zwalnia od dalszych ćwiczeń i nagle... BACH! Reklamy. Miałem już przełączyć, ale nie chciało mi się ruszyć, więc leżę i paczam co będzie. O, środek na przeczyszczenie, płyn do naczyń, grochówka wojskowa, coś na gazy, coś na wzdęcie, coś na wrastający paznokieć i w końcu - Climea forte - idealny preparat dla kobiet menopauzalnych. Do stosowania kiedy przybierasz na wadze (hmm, to ja), gdy nie masz na nic siły (zdecydowanie ja), nic ci się nie chce (o matko, ja) i gdy jest ci gorąco i pocisz się jak świnia (czy mam się już bać?). Wyszło mi, że jestem kobietą i mam menopauzę. No dzięki, gupia telewizjo.

Wróciłem ostatnio z mojego rodzinnego miasta, gdzie odbywało się święto kaszy. Hihi, funny, ludzi się zlezło od groma, większość z wiesek co prawda, ale i tak miliard w środę, miliard w sobotę. W tamtym roku było jeszcze więcej, bo pojawił się świeżo wybrany nowy prezydent i prawie zostałem zlinczowany. A wszystko dlatego, że dziki tłum się kłębił i pchał by przywitać się z "głową narodu" i mój Tatul powiedział, żebym tez lazł, bo to okazja jedna na milion, a ja mu na to, że też mi atrakcja, phi. I nagle poczułem na sobie mordercze spojrzenia falującego wokół tłumu. "Hańba, hańba" zaczęło latać mi nad głową. Sameśta hańba, pomyślałem sobie ale przelękłem się, bo to ludzie wieskowe to i widły mogli mieć i już oczyma wyobraźni widziałem scenę ze Shreka. Ewakuowałem się czem prędzej i jakoś przeżyłem, może dlatego, że był ze mną mój Tatul. Dziwne te ludzie. A wcześniej przechadzając się między budami z wyrobami kaszanymi usłyszałem dwóch dziadków jak jeden mówił do drugiego, że już się przywitał z prezydentem ale idzie jeszcze raz, a drugi mu na to, że on to już trzy razy a na dodatek ma zdjęcie. Jizas.
Właściwie w tym roku za wiele nie chodziłem między budami (mmm, miody, smalce, przyprawy, kiełbachy, pieczywo, stosy przeróżnych rzeczy z gryki i maskotki z minecrafta) a to wszystko dlatego, że zanim polezłem na kasze, spotkałem się z Thalią na mieście (zostałem wysłany po pieczarki do pizzasa) i jak się okazało Thalia przyprowadziła ze sobą Madam iX, której to nie widziałem już z pół roku jak nie więcej. Thalia piękna jak zawsze, Madam iX też się wylansiła i tylko ja w zgrzebnym worze, no ale skjuzmi, poszedłem na zakupy, a że Thalia ma męża, więc nie staram się być przystojny. A tu taki kichokwas. Madam iX spojrzała na mnie z dezaprobatą i niedowierzaniem, że tak się spasłem (a powtarzam, że widzieliśmy się ostatnio w zimie, kiedy to tradycyjnie obrastam tłuszczem) i widziałem, że co chwilę oko jej zezowało na moją oponę. To takie smutne, że nawet wielka okropnie słodka beza z malinami jaką jedliśmy miała posmak łez, które ukradkiem przełykałem. Już sobie wyobrażam jak mówi wszystkim, że jestem szerszy niż Lamol (co podobno miał brzuch większy niż Hela przed porodem) i jedyne co mię pociesza to to, że mam włochy jeszcze (a Lamol, jak głosi plotka, czyli Madam iX, wyłysiał doszczętnie). I jak tu wyjść później między ludzi na święto kaszy, no jak? To smutne... Nawet świnia z kapusty nie zdołała mnie pocieszyć, bo czułem, że to moja podobizna :(



Tak poza tym, jaki jest najlepszy sposób na przybranie na wadze? Pojechać do rodzinnego domu (szczególnie jak siedzą tam dzieci Brytni co są głodne cały czas) a Mamusia już się zatroszczy o to, żeby dziecko nie było głodne. Czułem się jak małe dziecko, śniadanie, drzemka, podwieczorek, drzemka, drugie śniadanie, drzemka, obiad, hmm trochę sportu czyli oglądanie igrzysk, milion przekąsek, drzemka, kolacja, druga kolacja, trzecia kolacja, czwarta kolacja, ojej, spać, ale jak tu spać kiedy człowiek jest przejedzony a poza tym spal cały dzień, więc zostaje oglądać dalej igrzyska i żreć na nowo. Ale za to jak sobie przypomnę te schaboszczaki, pizzasy, racuchy, bycze jaja, ciasta, sałatki, szwedzkie stoły, o matko, co tam nie było... Przytyłem tyle, że w nic się nie mieszczę i jak wracałem do Warszawy z Pedrem i wsiadłem do samochodu to auto niebezpiecznie przechyliło się na moją stronę, a Pedro prawie wyrżnął głową w podsufitkę. I całą drogę po mojej stronie było słychać takie szszszszsz, szszszzsz, szszszsz (nie, nie sikałem). Zapewne opona i cały bieżnik się zdarł przeze mnie :( Nic już nie jjem...

czwartek, 11 sierpnia 2016

Synapsa #3


Szukając ostatnio paragonu do telewizora musiałem przetrząsnąć całą górę papierów i oto co znalazłem - zupełnie nieznane przygody panny S. A ile przy okazji rzeczy do wywalenia... 
Jak widać klimaty zimowe, no ale nie ma się co dziwić, niby teraz lato a oziębienie jesienne i dżdżownice wylezły na żer.

środa, 10 sierpnia 2016

Pewnych rzeczy nie da się zaplanować...
W poprzednim tygodniu mieliśmy się spotkać we czwórkę w Warszawie - Thalia, Pedro, Wiesia no i ja. We czwórkę? Ktoś mógłby powiedzieć: "Mmmm, double date" i jako że jestem bardzo kulturalny to przez grzeczność nie zaprzeczę ;) Niestety, nic z tego nie wyszło, a tu już opłacony pokój na godzinę, o masz babo krowi placek... Pedro i Thalia nie przyjechali w ogóle do Warszawy, ale wiem, że było to niezależne od nich, chociaż pierwsza myśl była taka, że brzydzą się spędzić ze mną godzinę w zamknięciu. Albo z Wiesią. No dobra, słowo się rzekło, napisałem, że jestem kulturalny, to niech będzie, że brzydzą się mnie (chociaż swoje i tak pomyślałem). Wiesia natomiast... Po eskapadach krakowskich tak zabalowała, że dopiero po kilku dniach wróciła do stolicy, po czym też się okazało, że jednak nie bawiła się w podejrzanych spelunach, tylko też wynikły jej różne niefajne sytuacje i wcale nie chodziło o szukanie tabletki "na potem" ani "na przedtem". Ogólnie mówiąc wszyscy mieli ciężko, trudne sprawy i problemy różnorakie i okazało się, że tylko ja jestem płytki i sam stwarzam sobie problemy, bo jedyne czym się martwiłem to to, że zepsuł mi się telewizor. I to przed samymi igrzyskami. No co za... Podobno zepsuła się matryca czy cuś tam, bo przez pół ekranu był wyblaknięty pasek i jak oglądałem finałowe odcinki Masterszafy australijskiej, co to najlepsza masterszafa na świecie, to nie widziałem dokładnie co robią do jedzenia i nie mogłem być przez to głodny tak jak zwykle. A poza tym odpadła Emelia, a przeszła Laura, grrr. I oczy mnie bolały z tego wszystkiego i koniec końców przyjechał serwis i mi naprawili, jufs, chociaż nie obyło się bez stresu, bo dopiero dzień wcześniej polezłem podbić kartę gwarancyjną (a ile musiałem się naszukać paragonu, jizzzzzz). Kolejne nieplanowane rzeczy... 
Zastanawiałem się czy nie odwołać spotkania z Helą, no bo wiadomo, feralny tydzień, ale co tam. Umówiliśmy się na śniadanie (tylko śniadanie, a nie kolację i śniadanie) na mieście w RadioTaxi Cafe (albo jakoś tak). Już tam kiedyś byliśmy, więc wiedziałem co i jak i stwierdziłem, że przyjdę z innej strony. I gdy tak szedłem, paczam, a tu koreańska restauracja - Arirang. O matko, trzeba tam pójść (może bez Heli). Swego czasu namiętnie oglądałem ArirangTV i była to najlepsza anglojęzyczna telewizja koreańska (ach, wspomnień czar) a już Nonstop 3 to najlepsiejszy serial w ogóle i pewnie mam gdzieś jeszcze ponagrywane odcinki na kasetach videło, co to pewnie się nie da obejrzeć. Ale to było śmieszne, buahahahaha, a potem okazało się że Jeong Da-bin popełniła samobójstwo i to było smutne. Bo popełniła na żywca, a poza tym wtedy w Korei przelała się jakaś taka czarna fala, w ciągu roku, cztery czy pięć aktorek popełniło samobójstwa. Całe szczęście, że Kim Jung-hwa nie, bo ona była najsexy ;) Ale to taka mała dygresja na boczku...
Hela zjawiła się punktualnie. O, to było miłe zaskoczenie, bo ostatnimi czasy zawsze musiałem na nią czekać (co by nie mówić, nikt w tym względzie nie przebije Wiesi). Pierwsze wrażenie - wow, ale szczupło wygląda. To ona już urodziła? Nic nie słyszałem. Ale patrzyłem na Helę na wprost, a poza tym jestem ślepy. I nagle Hela stanęła bokiem. MATKO!!!! W ostatniej chwili powstrzymałem się i nie wrzasnąłem z przerażenia (chociaż cały czas się stresowałem, że zaraz urodzi). Z profilu wyglądała jakby szedł brzuch, potem długo długo nic (czyli dalej brzuch) i nagle, o, Hela. Skery bananas. Wleźliśmy do kafejko-posiadówo-śniadaniówo-restauracji i znaleźliśmy miejsce do siedzenia. Zonk, Hela się nie mieści. Kolejny zonk - ja też. Dżyzas, ale że byliśmy głodni, to zostaliśmy. Wesoło było, bo Hela zawsze ma milion różnych historyjek do opowiadania, a że ja wolę słuchać niż mówić (w tym czasie mogłem żreć ile wlezie) to jest to idealny układ. Muszę jednak przyznać, że nie przyłożyła się odpowiednio i wcale nie zebrała wielu pikantnych plot o naszych znajomych, no ale też nie miałem wiele do powiedzenia, więc jej daruję tym razem. Lepiej niech się bardziej postara na przyszłość, heh... No więc tak sobie siedzieliśmy, jedliśmy, kelner przyniósł nam herbatę i sok pomarańczowy i wodę i jajca smażone nawet, a po resztę to już sami musieliśmy chodzić (bo to można było żreć co się chce ile się chce i ile wlezie a cena je taka sama zawsze) i było ciężko nam się wytoczyć, ale jakoś dawaliśmy radę. No więc siedzimy sobie, ja elegancko się posilam (nie to że na chama, więcej zeżreć i więcej) a Hela opowiadała mi historię jaka jej się przytrafiła ostatnio. Otóż spotkała się ze znajomymi przy grillu i nieopatrznie jadła kiełbachę i warzywa grillowe i pewnie zepsute ostrygi na dokładkę, bo jak wróciła do domu to nie czuła się najlepiej. I jak było do przewidzenia po oślizgłych ostrygach - pół nocy gadała z wielkim uchem, jak to teraz podobno mówią młodzi ludzie, a co znaczy że barf szedł za barfem. I kiełbacha jej wlezła do nosa, ohyda. I drugie pół nocy próbowała ją wypchnąć i wysmarkać, wydmuchać, wyharkać, Hesus, a ja akurat jadłem wędlinę i mnie zemdliło. Fuj. I jak w końcu jej się udało, to poszła obudzić Edka (co jako mąż i nie-mąż jest sprawcą wielu ciąż) i mu pokazała ten kawałek kiełbachy i podobno zohydziło go to niemiłosiernie. Nic dziwnego, mnie też. Przestałem być głodny. A jakby ktoś się zastanawiał, to Hela mieszka z Edkiem, dlatego go obudziła, a nie że szła przez pół miasta. 
Było miło i przyjemnie, pośmialiśmy się i nawet widziałem jak coś się jej w brzuchu ruszało. Zupełnie jak w Obcym. Ciarki mnie przeszły jak to sobie przypomnę. Scena jak z horroru i nic dziwnego, że się stresowałem, że nagle pęknie. Ale udało mi się przeżyć, a Hela wróciła se samochodem do domu. Samochodem? W takim stanie? I jeszcze mówiła, że mnie podwiezie. Hell no!!!
Minusem knajpy była zdecydowanie cena (na jedną osobę by uszło, ale teraz JA płaciłem) i brak celebrytów (nikogo znanego, jak tu żyć?) a i brak miejsca i przestrzeni, albo to tylko my byliśmy szerocy. Jedzenie spox madżongnez i obsługa też miła, nie patrzyli na Helę z dezaprobatą, chociaż pewnie też się bali, że zacznie rodzić i jak tylko wyszliśmy to odetchnęli pewnie z ulgą. 
Tak było tydzień temu, zobaczymy co ten nowy przyniesie, pewnie nic.

Hola, hola, najświeższy news, Hela dzisiaj pękła i wylezło z niej dziecko (ufs, czyli jednak nie Obcy, ani tasiemiec gigant). Jak sobie pomyślę, jak było niebezpiecznie, jeju rety... Zdrówka dla wszystkich i tylko mam nadzieję, że trochę brzucha jej zostanie, żebym nie tylko ja był szeroki. No chyba, że w końcu urodzę słonia...

czwartek, 4 sierpnia 2016

Jason Bourne



 
Jason Bourne powrócił! PIIIIIIISK!!!

Wybrałem się do kina po prawie rocznej przerwie i pierwsze co mnie zaskoczyło to ceny biletów. Matko, tyle kasy za możliwość spędzenia dwóch godzin w klimatyzowanej sali gdy na zewnątrz żar się leje z nieba, no dobra, gdy gorąco to można zrozumieć. Ale tyle kasy? Cóż...

Film esra. Wiadomo, nie jest to już ta genialna trylogia co kiedyś (według mnie najlepsza filmowa trylogia kina akcji po 2000 roku z amerykańskim bohaterem na podstawie książek Ludluma, hehe, no dobra, najlepsze kino sensacyjne ever), ale w porównaniu z chłamem jaki obecnie jest, jest to coś wartego zobaczenia. Scenariuszowo, eh mogłoby być lepiej i w pełni rozumiem ludzi zarzucającym twórcom wtórność i nijakość, ale cóż, czasy się zmieniły, minęło dziesięć lat i przez ten czas nowe zagrożenia pojawiły się na świecie. Ot, Snowden czy szpiegujące wszystkich portale społecznościowe (ufs, całe szczęście przerzuciłem się tu na bloga, a nie uwidaczniam się na fejskroku). 
Smutne jest to, że przez cały film Bourne powiedział raptem dwa zdania. Weird. I zestarzał się i przez cały czas miał minę ciepiętnicy jakby musiał grać za karę. Nicky Parsons (no wiem, że to tylko sceniczny pseudonim artystyczny) - co się z nią stało? Zupełnie do siebie niepodobna. Dopiero jak umierała (łoj, spojler) wyglądała jak ona. Nie dość, że umierała to jeszcze umarła, no co jest... Pam Landy w ogóle nie było. Grejt (ironia) a zamiast niej dali Tommy Lee Jonesa, który wyglądał jakby umarł a i tak przyszedł na plan. Vincent C. też wyglądał jakby był już jedną nogą w grobie i tylko Alicia Vi. snuła się to tu to tam wnosząc powiew młodości i wyrachowania. Zimna sucz dążąca po trupach do celu. Dosłownie po trupach. Pomimo tak kolosalnie starej obsady i pewnych nieścisłości scenariuszowych, nadal jest to kino, które momentami wciska w fotel. Pościgi, które były znakiem firmowym Bourne'a, nadal trzymają poziom (szczególnie jedno ujęcie na ulicach Las Vegas, które wygląda lepiej niż gdyby Godzilla szła - nie mylić z Sereną Williams) i choć wiadomo jak się skończą, to przyjemnie się ogląda. Walki wręcz, no ujdą (ha, jedna scena - tunel, Vincent Cassel no i Bourne i myślałem, że będzie jak w Irreversible, buahahaha, no dobra, nie TA scena, tylko z gaśnicą) ale też już nie miały tej siły przebicia co kiedyś. 

Ogólnie film na bardzo plus i w zależności od wyników, być może będzie kolejna część i pewnie też się wybiorę (nawet jak Nicky Parsons nie będzie, no chyba, że wróci jako zombie). 

A zniesmaczyłem się, jak przed filmem puścili trailer Suicide Squad, na który czekałem z wypiekami na twarzy (albo tylko z trądzikiem) i... Dubbing, myślałem że rzygnę na miejscu... Ledwo się powstrzymałem, bo ludzi się nalezło sporo ale po odgłosach jakie dobiegały, mieli pewnie takie same odczucia ;)