W weekend dopadł mnie dylemat. Rozmawiałem wcześniej z Wiesią i mniej więcej umówiliśmy się na mieście do kina (uuuu, randka), ale nie chciało mi się leźć na film (mimo że to z Mjuriel Streep), a chociaż tyle dobrego, że Wiesia nie namawiała mnie na Woodego Allena (do którego mam awersję, nie wiedzieć czemu bo podobno tworzy dla ludzi yntelygentnych, a przecież to ja). I dylemat był taki, czy jednak wyleźć z domu na upał i spocić się niczym stary alfons (bez podtekstów, miało być gorąco, chociaż z Wiesią zawsze jest gorąco ;)) czy też leżeć se na kanapce przed telewizorem i paczać na wielgachny brzuch czy coś tam się rusza niczym u Heli zanim pękła. Ciężki wybór. Kolejny dylemat - czy leźć do kina, gdzie co prawda ciemno i ręka mogłaby mi się nieopatrznie omsknąć gdzieniegdzie, ale gdzie poza tym byłoby nudno i nawet nie można tam rozmawiać, czy też poleźć na stadion tera PGE narodowy, gdzie odbywał się Memoriał Kamili Skolimowskiej, a gdzie można było wejść za darmochę i oglądać wszystkich sławnych ludzi i to za darmochę i gdzie rekordy świata miały padać jak szczury po trutce i co najważniejsze - za darmochę.
Wiesia jakoś nie była przekonana, żeby tak spędzać wolny czas.
- Sport? Bleh! Przecież to nic ciekawego.
- Jak to nic ciekawego? - oburzyłem się. - Wszyscy tam będą. A poza tym będzie to pożegnanie Tomka Majewskiego.
- Kogo?
- O Bożeeeee!!!
Załamałem się. W tym momencie powstał impas. W końcu Wiesia powiedziała, że poświęci się i przyjedzie na stadion, tylko że tam nie będzie nawet jak pogadać i pomyślałem sobie wtedy, że jako super kulturalny gość, nie powinienem się na to zgodzić. No nie wypada, jakoś przeboleję. I tak świńskim targiem uzgodniliśmy, że spotkamy się na mieście i po prostu coś zeżremy, a jako że nie mieliśmy pomysłu co, to padło na restaurację indyjską. Niech będzie.
Umówiliśmy się w samym centrum na 16. Leciałem jak kto głupi, żeby zdążyć na autobus, później pociąg mi prawie uciekł a później jeszcze pędziłem (nie, nie bimber) na miejsce spotkania, chociaż Wiesia zawsze się spóźnia (pewnie nie umie odczytać godziny z zegarka), ale miałem nadzieję, że może dzisiaj będzie ten dzień, kiedy będzie o czasie. A chała! Żar się lał z nieba, cień był już cały obsiedziany przez dziki tłum i musiałem się kręcić niczym odchód w przeręblu, chociaż bardziej adekwatne byłoby porównanie do oka w rosole. Gorącooooo! A Wiesi jak nie było tak nie było. Po dziesięciu minutach zadzwoniła, że już jedzie ale się spóźni. Nożeższszzsz.... Czemu mnie to nie zdziwiło? Zdążyła jeszcze powiedzieć, żebym już wlazł do restauracji a ona zara przylizie. Co to za słowo przylizie? Przylezie, no teraz rozumiem. Też se wymyśliła, nie będę przecież sam siedzieć jak leszcz, już wolałem się posmażyć dalej i ociekać potem. Puff jak gorąco!!! Po kolejnych dziesięciu minutach w końcu się pojawiła. Mmm dekolt ;)
Wleźliśmy do środka, a tam dziwy, ehm znaczy się nie takie jak przy latarniach, tylko cuda niewidy. Na samym wstępie buchnęła w nas muzyka z Bollywood i przylazł ciapaty chłop i powiedział żebyśmy se siedli gdzie chcemy. Wiesia wypatrzyła telawizor i siadła tak coby oglądać ichniejsze teledyski i co jakiś czas później podrygiwała w rytm muzyki a mi pozostało paczać na nią. Nie narzekam, bo jak już zaznaczyłem było gorąco i Wiesia miała dekolt i złoty krzyżyk na cienkim łańcuszku jej latał między... Wróćmy do tematu. Ciapaty chłop przyniósł nam menu w formie książek, gdzie było chyba 700 pozycji, a przecież Magda Gessler zawsze powtarza, że całe menu powinno się zmieścić na jednej kartce, bo co za dużo to niezdrowo. Nic to, zamówiliśmy ichniejsze jedzenie, pomimo że strach było jeść. Wiesia zamówiła kormę wegetariańską a ja chicken biriyani (co się okazało ryżem z kurczokiem) a do picia wzięliśmy mango lasii (napój na bazie jogurtu). Obawiałem się tego napoju, bo po mleku i produktach mlecznych mam różne sensacje (Wiesia mówiła, że ona też), ale co tam, kto nie ryzykuje ten nie żyje. I uprzedzam fakty - nic mi nie było ;)
Śmiesznie było, bo w niedługim czasie szykuje nam się spotkanie klasowe i wspominaliśmy stare czasy i obgadywaliśmy ludzi jacy byli wredni i wyszło na to, że my też nie byliśmy zbyt uprzejmi. Historie z Yolą czy Lamolem z plecakiem (dwie największe siroty) dobitnie świadczyły o tym, że to my byliśmy wredni, a i tak pomimo tego, ja i Wiesia zostaliśmy wybrani najbardziej kulturalnymi osobami w klasie. Buahahahahaha.
Rozmawialiśmy też (w sensie Wiesia mówiła, a ja podziwiałem krzyżyk na łańcuszku) o czasach nie tak odległych, a mianowicie Wiesia skarżyła się jak to chłop od romansu ją wyrolował. Jak była daleko, to pewnie, niech przyjeżdża, on ją utrzyma i jego żona o niczym się nie dowie a jak się dowie to jeszcze przyklaśnie, a jak przyszło co do czego i rzuciła pracę w Warszawie i na prowincję się udała za chucią, to słowem się do niej nie odezwał (co prawda nie musiał nic mówić a i tak mogła być zadowolona). I w tym wzburzeniu wzmocnionym dzikimi pląsami do bolywoodzkiej muzyki, krzyżyk majtał się jak oszałały ;) Co prawda przyznała, że każde takie doświadczenie, mimo wszystko, czegoś uczy i teraz nie będzie się już wikłać w żadne sekretne romansidła, tylko będzie jawnie bałamucić wszystkich naokoło (mnie też, mnie też) i że przede wszystkim zamierza zerwać z wizerunkiem tej dziwy zza oceanu Monicy Lewinsky i dlatego w tym tygodniu zmienia fryzurę na Marylin Monroe. Ufs, dobrze że nie na Marylin Mansona. A tak poza tym, że pomimo tego, iż cały czas jest na minusie po wojażach po Polszy, to wracając do Warszawy, suma sumarum, wyszła na tym lepiej niż Zabłocki na mydle. Czyli kiepsko.
Jedzenie było naprawdę smaczne, porcje niby niewielkie a i tak nie zeżarliśmy wszystkiego. W lokalu siedziały jeszcze na dodatek prawdziwe hindusy, co baba miała kropkę na czole, a chłop kreskę pod nosem i gadały z ciapatymi z obsługi po angielsku. I opatulone były, bo baba nie w sari bez rąk tylko w gieźle i z zazdrością paczała na rozgolaszoną Wiesię majtającą czym popadnie w rytm muzyki. Baba była spora i w końcu poszli, bo pewnie nie wytrzymała jak chłop zerkał na Wiesię. Ciapate też się kręciły i nagle jeden przeszedł i przypomniała mi się wtedy książka "Duma i uprzedzenie i zombi" jak to sparaliżowany Wickham puścił cuchnącego bąka, a Lizzy zemdliło. Dobrze, że już nie jedliśmy. Pomyślałem co prawda, że to Wiesia, Wiesia pewnie to samo pomyślała o mnie, ale że przecież jesteśmy najbardziej kulturalnymi osobami na świecie, przyjęliśmy wersję z ciapatym ;)
Wystrój fajny, muzyka spox, jedzenie bardzo smaczne (plusem jest to, że mnie nie sczyściło) i tylko klop tragiczny. Polazłem tam i zara wróciłem a Wiesia na to, czy to u mnie coś spadło w klopie, bo jak mnie nie było, to był huk jakby właśnie coś klapło z góry. Skjuzmi, polezłem na siku, a nie... A Wiesia była przede mną i zostawiła podniesioną deskę.
Wyleźliśmy w końcu, zostawiliśmy dzikie pląsawice indyjskie (trzeba się kiedyś wybrać na takie dzikie tańce, hulanki i swawole) i zanim się rozstaliśmy, połaziliśmy jeszcze trochę Nowym Światem, gdzie Wiesia wypatrzyła podobno jakiegoś znanego chłopa, com pierwszy raz go na oczy widział. Już mu się chciała rzucić na szyję, ale że szeł z dzieckiem, to tylko zamarła w połowie wyskoku. Jak widać usilnie pracuje na ten swój skandal obyczajowy. Tym bardziej, że miała zara jechać do kościoła i tam pokazywać swój złoty krzyżyk księdzu i deprawować go coby się pomylił, tak jak ja kiedyś jak mówiłem dziesiątek różańca do mikrofonu i cały kościół słuchał i się pomyliłem. Ale kicha. A Wiesi widać puściły wszystkie hamulce moralne i dobrze.
Pożegnaliśmy się i zanim jeszcze Wiesia wsiadła do samochodu zacząłem oddalać się powolnym krokiem, że niby wszystko ok i ładnie słońce świeci a mi się nigdzie nie śpieszy. Kiedy miałem pewność, że już mnie nie zobaczy rzuciłem się pędem do tramwaju i sruuuuu na stadion. Jeszcze pół godziny zostało mityngu. Ludzi pod stadionem miliard jak nie więcej. Pobiegłem ile sił i znowu spociłem się jak świniowiec ale całe szczęście jeszcze mnie wpuścili, choć ochrona paczała na mnie jak na gupiego, bo kto przyłazi na sam koniec, jak Anita Włodarczyk już dawno temu rzuciła nowy rekord świata. Nic to. Wlazłem i... ostatni rzut Tomka Majewskiego w karierze na polskiej ziemi. Ufs, ale zdążyłem. I pożegnanie wszystkich sportowców. Esra, no ale byłem, więc spox. Chociaż myślę, że jak spotkam się ponownie z Wiesią (a to już w przyszłym tygodniu) to żeby mnie udobruchać będzie musiała podskakiwać w miejscu aż powiem, że wystarczy. Czyli będzie skakać cały czas... :D
Wleźliśmy do środka, a tam dziwy, ehm znaczy się nie takie jak przy latarniach, tylko cuda niewidy. Na samym wstępie buchnęła w nas muzyka z Bollywood i przylazł ciapaty chłop i powiedział żebyśmy se siedli gdzie chcemy. Wiesia wypatrzyła telawizor i siadła tak coby oglądać ichniejsze teledyski i co jakiś czas później podrygiwała w rytm muzyki a mi pozostało paczać na nią. Nie narzekam, bo jak już zaznaczyłem było gorąco i Wiesia miała dekolt i złoty krzyżyk na cienkim łańcuszku jej latał między... Wróćmy do tematu. Ciapaty chłop przyniósł nam menu w formie książek, gdzie było chyba 700 pozycji, a przecież Magda Gessler zawsze powtarza, że całe menu powinno się zmieścić na jednej kartce, bo co za dużo to niezdrowo. Nic to, zamówiliśmy ichniejsze jedzenie, pomimo że strach było jeść. Wiesia zamówiła kormę wegetariańską a ja chicken biriyani (co się okazało ryżem z kurczokiem) a do picia wzięliśmy mango lasii (napój na bazie jogurtu). Obawiałem się tego napoju, bo po mleku i produktach mlecznych mam różne sensacje (Wiesia mówiła, że ona też), ale co tam, kto nie ryzykuje ten nie żyje. I uprzedzam fakty - nic mi nie było ;)
Śmiesznie było, bo w niedługim czasie szykuje nam się spotkanie klasowe i wspominaliśmy stare czasy i obgadywaliśmy ludzi jacy byli wredni i wyszło na to, że my też nie byliśmy zbyt uprzejmi. Historie z Yolą czy Lamolem z plecakiem (dwie największe siroty) dobitnie świadczyły o tym, że to my byliśmy wredni, a i tak pomimo tego, ja i Wiesia zostaliśmy wybrani najbardziej kulturalnymi osobami w klasie. Buahahahahaha.
Rozmawialiśmy też (w sensie Wiesia mówiła, a ja podziwiałem krzyżyk na łańcuszku) o czasach nie tak odległych, a mianowicie Wiesia skarżyła się jak to chłop od romansu ją wyrolował. Jak była daleko, to pewnie, niech przyjeżdża, on ją utrzyma i jego żona o niczym się nie dowie a jak się dowie to jeszcze przyklaśnie, a jak przyszło co do czego i rzuciła pracę w Warszawie i na prowincję się udała za chucią, to słowem się do niej nie odezwał (co prawda nie musiał nic mówić a i tak mogła być zadowolona). I w tym wzburzeniu wzmocnionym dzikimi pląsami do bolywoodzkiej muzyki, krzyżyk majtał się jak oszałały ;) Co prawda przyznała, że każde takie doświadczenie, mimo wszystko, czegoś uczy i teraz nie będzie się już wikłać w żadne sekretne romansidła, tylko będzie jawnie bałamucić wszystkich naokoło (mnie też, mnie też) i że przede wszystkim zamierza zerwać z wizerunkiem tej dziwy zza oceanu Monicy Lewinsky i dlatego w tym tygodniu zmienia fryzurę na Marylin Monroe. Ufs, dobrze że nie na Marylin Mansona. A tak poza tym, że pomimo tego, iż cały czas jest na minusie po wojażach po Polszy, to wracając do Warszawy, suma sumarum, wyszła na tym lepiej niż Zabłocki na mydle. Czyli kiepsko.
Jedzenie było naprawdę smaczne, porcje niby niewielkie a i tak nie zeżarliśmy wszystkiego. W lokalu siedziały jeszcze na dodatek prawdziwe hindusy, co baba miała kropkę na czole, a chłop kreskę pod nosem i gadały z ciapatymi z obsługi po angielsku. I opatulone były, bo baba nie w sari bez rąk tylko w gieźle i z zazdrością paczała na rozgolaszoną Wiesię majtającą czym popadnie w rytm muzyki. Baba była spora i w końcu poszli, bo pewnie nie wytrzymała jak chłop zerkał na Wiesię. Ciapate też się kręciły i nagle jeden przeszedł i przypomniała mi się wtedy książka "Duma i uprzedzenie i zombi" jak to sparaliżowany Wickham puścił cuchnącego bąka, a Lizzy zemdliło. Dobrze, że już nie jedliśmy. Pomyślałem co prawda, że to Wiesia, Wiesia pewnie to samo pomyślała o mnie, ale że przecież jesteśmy najbardziej kulturalnymi osobami na świecie, przyjęliśmy wersję z ciapatym ;)
Wystrój fajny, muzyka spox, jedzenie bardzo smaczne (plusem jest to, że mnie nie sczyściło) i tylko klop tragiczny. Polazłem tam i zara wróciłem a Wiesia na to, czy to u mnie coś spadło w klopie, bo jak mnie nie było, to był huk jakby właśnie coś klapło z góry. Skjuzmi, polezłem na siku, a nie... A Wiesia była przede mną i zostawiła podniesioną deskę.
Wyleźliśmy w końcu, zostawiliśmy dzikie pląsawice indyjskie (trzeba się kiedyś wybrać na takie dzikie tańce, hulanki i swawole) i zanim się rozstaliśmy, połaziliśmy jeszcze trochę Nowym Światem, gdzie Wiesia wypatrzyła podobno jakiegoś znanego chłopa, com pierwszy raz go na oczy widział. Już mu się chciała rzucić na szyję, ale że szeł z dzieckiem, to tylko zamarła w połowie wyskoku. Jak widać usilnie pracuje na ten swój skandal obyczajowy. Tym bardziej, że miała zara jechać do kościoła i tam pokazywać swój złoty krzyżyk księdzu i deprawować go coby się pomylił, tak jak ja kiedyś jak mówiłem dziesiątek różańca do mikrofonu i cały kościół słuchał i się pomyliłem. Ale kicha. A Wiesi widać puściły wszystkie hamulce moralne i dobrze.
Pożegnaliśmy się i zanim jeszcze Wiesia wsiadła do samochodu zacząłem oddalać się powolnym krokiem, że niby wszystko ok i ładnie słońce świeci a mi się nigdzie nie śpieszy. Kiedy miałem pewność, że już mnie nie zobaczy rzuciłem się pędem do tramwaju i sruuuuu na stadion. Jeszcze pół godziny zostało mityngu. Ludzi pod stadionem miliard jak nie więcej. Pobiegłem ile sił i znowu spociłem się jak świniowiec ale całe szczęście jeszcze mnie wpuścili, choć ochrona paczała na mnie jak na gupiego, bo kto przyłazi na sam koniec, jak Anita Włodarczyk już dawno temu rzuciła nowy rekord świata. Nic to. Wlazłem i... ostatni rzut Tomka Majewskiego w karierze na polskiej ziemi. Ufs, ale zdążyłem. I pożegnanie wszystkich sportowców. Esra, no ale byłem, więc spox. Chociaż myślę, że jak spotkam się ponownie z Wiesią (a to już w przyszłym tygodniu) to żeby mnie udobruchać będzie musiała podskakiwać w miejscu aż powiem, że wystarczy. Czyli będzie skakać cały czas... :D
A to jedzonko, bery tasty pomimo dużej ilości smiechtany, a kurczak był tak miętki i soczysty, że rozpływał się w ustach a nie w dłoniach jak emenemsy. A w Wiesiowej kormie pływały jeszcze kawałki sera.