wtorek, 1 maja 2018

Świat się pomylił

Siedzę, paczam w niebo i nie wierzę. Nic. Zupełnie nic. A przecież dzisiaj była Noc Walpurgii... Wczorajsza noc bardziej by pasowała, burza szła za burzą, grzmoty, ulewy, błyskawice, krowy latające, ludzie przemieszczający się niczym w efekcie stroboskopowym jak w tanim horrorze klasy D. Co tym bardziej potęgowało klimat. A dzisiaj? Nic, bezchmurne niebo, ptacy se śpiewają trele morele, zajęce po ulicach kicają radośnie, brakuje tylko żeby Śnieżka wylezła. Bleh...
Chyba dzisiaj jednak jest już drugi dzień maja, bo to niemożebne by wczoraj nie było dzisiaj, tylko pojutrze. Łoj, mózg mi się zapętlił.

Czasami tak myślę, jak byłoby pięknie z magią (niekoniecznie magii takie do zupy), móc panować nad żywiołami i tak dalej. Zrobić takie "hszamhh" i już na ręce ogień tańczy (byle nie w takt disco polo) albo takie insze "hynmhszhm" i jestem piękny chudy i wszyscy ludzie rzucają we mnie pieniędze, bo jestem piękny i chudy. No coś wspaniałego. Albo gotować zupę (dalej bez magii ale z magio), tylko taką starodawną niczym wiedźma z zamierzchłych czasów, że trza dodać np. płucotchawkę białego nietoperza, potem siedem łez ropuchy o północy zebrane, zew wiatru, naparstek paznokci pajęczych i insze takie, a później nago tańczyć wokół kociołka aż do świtania. I wtedy ja, mając moc (mam tę moc, tralalalalala), stworzyłbym eliksir magiczny na wszystko, a jak ktoś inny by robił to wyszłyby pomyje. Wspaniała wizja. O właśnie, wizje, widzę, widzę, w końcu widzę, chlip chlip, to piękne. Wzruszyłem się. No i zamiast celebrować taką wzniosłą chwilę to nieee, burza była wczoraj...

A tak poza tym to dlaczego tak niewiele nocy ma swoje nazwy? Hę? Dni jest od groma (dzień groma pewnie też jest). Ot chociażby dzień mortadeli, dzień lubiących placki, krowie placki, dzień przytulasków pod wierzbą, czy miliard innych nie wspominając o zwykłych jemieninowych. A noce? Noc Walpurgii - wiadomo, noc sylwestrowa, świętojańska, św. Bartłomieja i tyle. A tak, jeszcze noc z piątku na sobotę. I tyle. To jest jawna dyskryminacja nas, ludzi nocy (jest nawet dzień sowy, no co za...). I teraz adekwatnie do sytuacji powinno się rzucić na psa urok (lub inne zwierzątko, hihi na wesz urok). 

Chyba muszę obejrzeć Szkołę Czarownic, to mi się humor polepszy. 
Uwaga - nie oglądajcie filmów z Harrym Potterem bo to gnioty, czytajcie książki ;)




HYNMHSZHM!!!
Nic się nie stało. Dalej wyglądam jak wyglądam, eh...


piątek, 27 kwietnia 2018

Najświeższe ploty

Na samym wstępie muszę zaznaczyć, że brzydzę się plotkami i temu podobnymi rzeczami i tylko w trosce o innych, przytoczę tu kilka najświeższych wiadomości, bo każdy przecież chce wiedzieć, co nowego u takiej Wiesi na przykład. A dzieje się, że hej. Zaczynamy. XOXO.

Madam iX jest w ciąży. Wooot?
Dowiedziałem się pokątnie od osób trzecich (no dobra, od Rysi, bo ona wie wszystko) jak już wszyscy wiedzieli i trochę mi się smutno zrobiło, bo swego czasu Madam iX mówiła, że dowiem się pierwszy. Dzięki. Ale mniejsza z moimi odczuciami. Podobno całą ciążę przechodzi z wdziękiem i gracją, nic ją nie boli, nic nie doskwiera, nawet mdłości miewa eleganckie i ciągle wysyła zdjęcia swojego brzucha wszystkim. Mi nie. 
Rozmawiałem z nią i podobno termin jest na wczesną jesień w okolicach września i tak sobie pomyślałem, że mimo iż Rysia nic nie mówi, to pewnie jest przerażona faktem, że Madam iX urodzi dziecko w jej urodziny (Rysi) i je tym zepsuje. Rysiu, nie martw się, zawsze będziemy pamiętać o tobie, bo byłaś pierwsza.

Wiesia się zaręczyła. Wooooot? Wot? Wot? Z kim? To ona miała chłopaka? A to ci niespodziewanka. A tera jeszcze większy news. Wiesia bierze ślub. Woooooot? Z kim? To jest dziwne, bo nikt nie widział tego jej narzeczonego. Pewnie ma on jakiś feler, żre z otwartą gębą, ma błonę między palcami albo po prostu Wiesia nie chciała, żeby loża szyderców się nad nim pastwiła. Helou, od tego jesteśmy. 
Kolejny news - ślub w tym roku ma być. Woooot? Czyżby był mus? Czyżby Wiesia poszła w ślady elegancko ciężarnej Madam iX? Eh, nikt nic nie wie (nawet Rysia, która przecie wie wszystko). To jest bardzo smutna wiadomość. Ale za to wyobraziłem sobie scenę jak w kościele ksiądz udziela im ślubu i pyta czy ktoś się nie zgadza i wtedy z hukiem otwierają się drzwi (co jest mało realne bo trzeba naprzeć z całej siły żeby się ruszyły cokolwiek, o huku nie mówiąc), wszyscy się odwracają, a ja stoję, a za mną błyskawica tudududuuuum i potem idę ubrany cały na czarno przez środek kościoła, czarna peleryna powiewa na wietrze (nie wiem skąd ten wiatr, pewnie spojrzenie Wiesi zmroziło wszystko i powstała różnica ciśnień) i tylko słychać moje kroki KŁAP, KŁAP, KŁAP (hmm, to brzmi jakbym szedł w japonkach), STUK, STUK, STUK (o tera lepiej) i pogwizdywanie nietoperzy szalejących pod sufitem. Piękna scena. Z chęcią taki film bym obejrzał, a nie jakieś szmatławce w stylu Mission Impessible. Aż się wzruszyłem... 
Co poza tym? Wiesia kupiła sobie chawirę w Warszawie (podobno za gotówkę, bo przez lata składała pieniądze w kołdrze i było jej ciepło, a tej zimy nie miała się czym okryć i ciągle miała katar) i oficjalnie potwierdziło się, że jest mądra. Dostała nawet jakieś papiery, które to potwierdziły, tylko dziwne, że nie chciała, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Ciekawym, czy żeby osiągnąć cel, użyła swoich wdzięków, czy tylko mózgu (tego w głowie, a nie w słoiku na ścianie). Hmmm...

A co u Heli? Też chce być oficjalnie mądra, tylko nie robi z tego takiej tajemnicy jak Wiesia. Na razie jest prawie mądra. Poza tym wzięła w końcu ślub z Edkiem, więc nie spłoną w ogniach piekielnych (no nie wiem) i pewnie żeby ten piekielny ogień nie zagasł, to bawią się w przebieranki. Przynajmniej Hela, Edek jest normalny. I tylko korzysta. Nie wiem po co mi akurat takie informacje, ale Hela bez krępacji mówi o tych sekretach alkowy. Raz nawet jak u nich byłem w ich gigantycznym mieszkaniu (ponad 800 metrów kwadratowych), trafiłem do ich sypialni (bez żadnych insygnuacji proszę) i zamarłem z przerażenia co tam zobaczę. Właściwie to nic. Normalna sypialnia, więc wszystkie zberezieństwa pewnie mieli pochowane, well... ważne że się bawią i się nie krępują (chociaż może też się krępują, nie wiem, nie pytałem, ale Hela kiedyś mówiła, że kupiła 30 metrów sznurka, po co?).
Oh, no tak, oprócz tego że Hela jest już prawie oficjalnie mądra, to jeszcze się szlaja po świecie, a to Bruksela, Mediolan, Paryż, Lublin, żyć nie umierać... a za śniadanie to musiałem ostatnio ja płacić. No co za...
Spytacie jeszcze jak tam relacje Wiesi z Helą. Lepiej? Dzie tam...
Spytacie ponownie - kto spytacie jak tego nikt nie czyta. Oj tam oj tam i jednorożec padł...

To tera wszystkowiedząca Rysia. Znalazła sobie pracę (nie, nie w sex telefonie, do czego imię zobowiązuje) tylko taką normalną, w usługach ;) Dzieci odchowane, to czas zarobić szmelec. Ponadto nie dalej jak wczoraj razem z Pedrem świętowali 10-tą rocznicę ślubu. Jak ten czas leci. Pamiętam jakby to było wczoraj... hmmm, jednak niewiele pamiętam, ale to akurat były okoliczności takie. A co do rocznicy, to pewnie była romantyczna kolacja przy świecach (i dzieckach biegających po domu) a potem nie mniej romantyczna kąpiel w bąbelkach w wannie niczym sardynki w puszkie. To śmieszne. 
Co ponadto? Nowy samochód (to pewnie dzięki zarobkom Rysi) ale i milion wydatków, bo w tym roku mają milion i jedno wesele. Nie zazdroszczę. A samochodem jeszcze mnie nie przewieźli, więc nie mogę się jeszcze wypowiedzieć. Czas pokaże. I nic nie mówią o wczasach ze mną, więc sam muszę se zorganizować.

O właśnie, przypomniałem sobie, że w lutym spotkaliśmy się z Aną Ły, która przyjechała do Warszawy kupić kamerę i z ukrycia nagrywać nianię swoich dzieci, bo nie jest z niej zadowolona i musi przyłapać ją jak podjada im czipsy albo paluszki, bo im jedzenia zaczyna brakować czy jakoś tak. Nie słuchałem dokładnie. Taki biały szum... A może ta niania się ekshibicjonowała przed Mirosławem (Any Ły mężem), albo grała w pasjansa zamiast zajmować się dziećmi. Nie pamiętam ale coś tam było takiego. I tera Ana Ły to prawie jak szpieg z krainy deszczowców.

A tera nowa postać. Miss Agnes Topesto. W sierpniu wybiera się na koncert Eda Sheerana i już zakupiła cały stos bielizny, żeby na koncercie w niego rzucać. A podobno tak się robi, bo Miss Agnes się na tym zna, bo co i rusz chodzi na różne koncerty i rzuca czym popadnie. Jak muzyka nie podpasuje to pewnie rzuca mięchem. Eh...

A ja mam wesz łonową.

piątek, 13 kwietnia 2018

Nadejszła wiesna

No tak...
Jeszcze przed chwilą było prawie 50 stopni mrozu i nagle zrobiło się ciepło, a ja nie zrzuciłem jeszcze opony. Jak żyć?
Nie mam butów letnich (hm, gumofilców też nie), w krótkie spodzienie się nie mieszczę, a te nieliczne w których się zapnę, mają różnego rodzaju usterki jak dziury w kroku (nie wiem skąd), koszulki opinają się na mnie że wyglądam jak Baleronman, umywalka dalej pęknięta a ile książek nowych do kupienia to już nie wspomnę. Dobra, wspomnę - mnóstwo książek nowych do kupienia. O właśnie, nie mam już miejsca na nowe książki. Bez sensu z tą wiosną. Nic nie jest tak jak powinno.

Poszedłem ostatnio do Parku Skaryszewskiego, gdzie zaraz tam obok las żurawi poharatał niebo (to już chyba mocno nieaktualne), a tu takie dziwy. W sensie wiesna, bo o paniach w lateksie będzie za chwilę. Momentalnie cały park się zazielenił i wypuścił kwiecie i inne latające farfocle, ptacy się rozśpiewali, wiewiórki na żer wylezły z drzew i goniły mnie przez pół parku i myślałem, że umrę, bo przecież nie nawykłem do takiego wysiłku. Ludzi też się zgromadziło miliard, wszyscy w lateksach i innych takich sportowych wdziankach i biegali tylko wte i nazad. Popatrzyłem z dezaprobatą, bo od razu się zmęczyłem i ostatkiem sił wlokłem się do ławek, co widziałem kiedyś że były po drodze. Idę i paczam, a tam ławeczki obsiądnięte przez tłum dziewoj w lateksach i tylko się gibią na wszystkie strony, a przed nimi na chodniku siedzi baba i się wydziera na nie, żeby zwarły pośladki, a teraz puściły (chyba bąka) i znowu i w górę (nie wiem co, chyba też te pośladki). Prawie w drzewo wlazłem. Eh, wiosna, wiosna, eh to ty... To byłe miłe, chociaż mógłbym przysiąc (dziwne słowo, kolejne z wielu już dziwnych), że jak w końcu się ruszyłem i je minąłem, to słyszałem że o mnie mówią, bo scenicznym szeptem gadały między sobą, że patrzcie, tylko nie patrzcie, Harry Stajls idzie, ale się roztył. I gwizdały i poczułem się zmolestowany. Dziwne uczucie. Myślałem, że podejdą zrobić sobie ze mną zdjęcie, a tu nic. I nawet żadne majtki nie poleciały w moją stronę. Eh... Ciekawe czy w najbliższą sobotę też będą...

I tak to już jest, wiosna przyszła, przeszła i na chwilę wpadło nawet lato. Kleszcze się ruszyły, komary zara się zlecą i będzie paskudnie, więc cieszmy się tym co jest. Chwilo trwaj. Bo nic nie jest wieczne, a muszki jednodniówki padają jak muchy (ah, to stąd to powiedzenie). 
Coś chyba miałem jeszcze napisać, ale że po zimie mam jeszcze otłuszczony mózg, to i skolioza większa niż zwykle.





Kto by pomyślał, że aż tak zielono się zrobiło i to jednego dnia...
A w tym parku same dziwy...

sobota, 10 marca 2018

Netflix to zuoooooooo!

No dobra, wcale tak nie myślę. Netflix jest ekstra.Tylko brakuje mi czasu na wszystko...
Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie zrealizowałem mojego postanowienia przeczytania 52 książek w ciągu roku (w 2017). Zabrakło dwóch, no ale zabrakło. Dlatego w tym roku się sprężam i będzie ok. Mam nadzieję, no bo jest milion rzeczy do oglądania i cały czas wychodzą nowe, aaaaa...








Jak widać, poprzedni rok zdecydowanie należał do Harry'ego Hole (pomijając koszmarny film nakręcony na podstawie Pierwszego Śniegu). Aż dziw bierze ile już zapomniałem, no ale kilka lat minęło od ostatniego czytania, a wiadomo lata lecą, skolioza postępuje i opona rośnie...

Objawienie - trylogia Kruczych Pierścieni Siri Pettersen.

A co w tym roku?
We'll see...

środa, 7 czerwca 2017

Robin Schulz - OK


Bo nawet gdy nic się tu nie dzieje - it's gonna be ok

czwartek, 27 kwietnia 2017

Mam wrażenie jakby nic się tu nie działo...

Znając moje nastawienie do wszystkiego (gdy nic mi się nie chce), mój słomiany zapał i wszechogarniającą nudę oraz kłody jakie życie rzuca mi pod nogi, to i tak sukces, że cokolwiek tu napisałem. A ostatnio jeszcze spotkały mnie przykrości w pracy (no dobra, nie tak ostatnio, ale ciągle przeżywam je na nowo), a poza tym każdą wolną chwilę trzeba poświęcać na czytanie książek. W końcu niedawno wyszedł nowy Harry Hole, toteż musiałem sobie przypomnieć 10 wcześniejszych. Hmm, ewidentnie ten rok będzie rokiem Jo Nesbo. 

I tak to czas leci, minęła zima a dalej jest zimno, las który wycięli (wycieli czy wycięli) za moim oknem jeszcze nie odrósł a ja co rusz odkrywam w sobie nowe pokłady marazmu, który swego czasu mnie dopadł i trzyma w swych szponach. No i sadło. Ciągle jest.

Zjadłbym coś...

poniedziałek, 6 marca 2017

Weekendowe obsesje #2

Kolejna porcja weekendowych obsesji ;) paramparamparam

Zacznę muzycznie, bo to news nad newsy, a przez to wszystko inne nie ma znaczenia (no może poza tym, że wycięli mi las przed balkonem). Kelly Family wraca z nową płytą!!!! Jubudubudubudubu badam tsssss. Rewelacyjna wiadomość. Oczywiste więc się stało, że musiałem katować sąsiadów wszystkim przebojami przy czym starałem się nie śpiewać zbyt głośno bo i tak zwierzęta z lasu uciekają jak "śpiewam". Trzecia w nocy to też nie jest odpowiednia pora na takie ekscesy, ale co tam. I cannot control myself, I am going crazy... nanananana... 
Głupio się przyznawać, ale akurat Kelly Family co jakiś czas wracają jako weekendowe obsesje, więc nie jest to jednorazowy wybryk. Ale jak wiadomo dobra muza broni się sama (i trza mówić, że to dobra muza) i właściwie nie ma w tym nic dziwnego. Wszyscy pewnie mówią, że kicha a i tak znają piosenki i śpiewają jak nikt nie patrzy.
Łonda swego czasu chciała jechać nawet na ich koncert do Berlina, ale nie dostała pozwolenia i później z zazdrością słuchała jak Jolanda z jej klasy czekała pół nocy pod sceną, ale przynajmniej była w pierwszym rzędzie, robiła zdjęcia i mdlała ze spazmów jak majtki i staniki nie dolatywały do sceny tylko na nią. Hihi.
A siostra Maria parę lat temu był w Lublinie w parafii Brytni. I ja to przegapiłem, grrr. Chociaż ja to jeszcze pal licho, ale że Łonda przegapiła? Fan numer jeden? Jak ona to przeżyła?



Poza tym obsesyjnie oglądam się w lustrze. Co prawda nie po to by zobaczyć, czy z wiekiem młodnieję (phi) i zmarszczek mi ubywa (taa, jasne) albo czy schudłem (skjuzmi). Nic z tego, ciągle jestem gruby, stary i pomarszczony... I ciągle nie mieszczę się w lustrze, ale nie dlatego gapiłem się na siebie niczym mucha w kozie bobki.
Podkuszony zapewne jakimś diabelskim szeptem polezłem ostatnio do fryzjera. Oczywiście zupełnie nowe osoby. Być może jest taka rotacja personelu, bo żaden z klientów nie jest zadowolony, well... Dziewoja (bez obrączki na palcu, bo się przyjrzałem) kazała mi się rozebrać (uuuu) i jak otworzyła gębę to brak obrączki nie był już zaskoczeniem. Zadrutowana szczęka. Eh...
Musiałem chwilę zaczekać, bo jakaś baba przylezła se umyć włosy, bo albo sama nie umie, albo nie może dosięgnąć, bo była ździebko duża a ja w tym czasie zastanawiałem się czy nie uciec. Przepadło. Może dlatego, że byłem po pracy i miałem zwolnione reakcje i dłużej też schodziło mi z myśleniem. W końcu dziewoja babie wysuszyła włochy, przywołała mnie zalotnie i pyta jak ścinamy. My? Jakbym wiedział, że sam mam ciąć to ściąłbym se włochy w piewnicy jak kiedyś w liceum. Dziewoja zaczęła mnie smyrać po głowie i nagle słyszę: "Yyyyyyy... O Boże jaka czerwona skóra, przesuszona zupełnie, bleh ohyda (no dobra, tę ohydę sam wywnioskowałem po jej twarzy, bo jeszcze miałem na sobie okulary i ją widziałem). Swędzi pana (chamówa powiedziała do mnie z małej litery) toto paskudztwo? Koniecznie musimy zastosować kurację jakąś tam (pewnie keratynowe prostowanie włosów, bo innych nie pamiętam), a to TYLKO 50 zł." Tylko? Bycz. Pomyślałem, że może rzeczywiście przez czapkę coś tam się uplęgło, nie, nie uplęgło, pomyliłem się, nic się uplęgło, chodziło mi o to, że mogła być zaburzona cyrkulacja powietrza pod czapką. Ufs, wybrnąłem.
 - Niech będzie - mówię do dziewoi - najwyżej nie będę nic jeść do końca miesiąca.
A dlatego tak powiedziałem, że miałem na sobie mój pomarańczowy sweterek i chyba to nie jest korzystny kolor, bo jak siadłem na krześle, to wyglądałem jakbym ważył ze 150 kilo. 
Dziewoja zaprowadziła mnie do zmywalni, posadziła na fotelu i ze trzy razy pytała czy chcę masaż, bo zapewne nie mogła uwierzyć, że nie chcę. A czego oczekiwała jak odrutowała se szczękę, a pamiętam jak kiedyś pracowała ze mną dziewczyna, która też zadrutowała se zęby i mówiła, że jej mąż się skarży i jest poraniony tu i tam. Nie wiem o co chodziło, ale brzmiało to strasznie. 
Siadłem, dziewoja zaczęła mnie myć i cały czas gadała co robi. Jakby to kogoś interesowało. O teraz spłucze włosy, a teraz nałoży kurację, teraz poczekamy parę minut a zaraz podłubie se w nosie. A teraz jeszcze założymy maskę. No chyba ja, bo ona przecież już miała. Hannibala Lectera. Dżyzas, co ja się mam.
W międzyczasie gdzieś se poszła (zjeść pewnie wątróbkę przez słomkę) i jak wróciła to przez tą całą kurację nie czułem już głowy. Dziwne uczucie, zupełnie jak znieczulenie u dentysty. I jak u dentysty, po jakimś czasie czucie wróciło. Ufs.
Dziewoja ścięła włochy (jak zwykle nic nie widziałem, ale jak zwykle nie jest to to czego oczekiwałem, ale cóż) i mówi, że dzięki kuracji nie będzie mnie swędzieć skóra. A swędziała? Bycz. No ale mówi, że muszę cały czas patrzeć i szukać zaczerwienionych miejsc i egzem i w ogóle nie powinienem nic innego robić tylko oglądać się cały czas i macać po głowie. Aha, jasne i co jeszcze?
No więc wiadomo o co chodzi z tym lustrem.

A i jeszcze jedno.
Jak już wcześniej pisałem, wycieli las za moim oknem. I teraz borsuki nie będą mi już śpiewać co wieczór, żebym wstawał. To smutne. Koniec świata jest bliski... Dlatego co chwilę spoglądam przez okno, nienawistnie patrząc na ludzi i złorzecząc kiedy ktoś się akurat napatoczy pod moje spojrzenie. Gdyby mieli odrobinę przyzwoitości, padliby trupem na miejscu obok zwalonych brzóz, topól i sosen.


sobota, 4 marca 2017

Łonda we Varsovie

Tydzień temu odwiedziła mnie Łonda.

Przyleciała w piątek do głupiego Modlina w samym środku dnia, kiedy wszystkie porządne ludzie, jak ja, smacznie śpią. Powiedziała, żebym spał, a ona wieczorem przyjedzie, bo zanim wylezie z samolotu i przyjedzie do Warszawy to jej trochę zejdzie, a później połazi z godzinkę, dwie i spotka się ze znaną warszawską okultystką Orszulą, z którą już wcześniej miała umówione spotkanie. No więc dobra. Polazłem spać, ale później pomyślałem, że może jednak pojadę do miasta, bo jak prześpię cały dzień, to jak zwykle będę siedział w nocy, a tak to być może zasnę. Jak umyśliłem, tak zrobiłem. Przespałem dwie godzinki, zerwałem się i pojechałem do centrum. Polazłem pod PKiN tam gdzie busy modlinowe się zatrzymują i czekam. Busa nie ma. Przyjechał w końcu jeden - Łondy nie ma. Deszcz zaczął padać, więc trochę się oddaliłem i akurat w tym momencie podjechał kolejny, ale znowu Łondy nie zauważyłem. Hmm, dziwne, kolejny bus za godzinę a przecież miała przyjechać coś zeżreć we Złotych Tarasach. A może jednak przemknęła chyłkiem? Nie namyślając się wiele ruszyłem w stronę Złotych i nagle paczam a tu chyba Łonda lizie (bo taka łondowa walizenda) i tak, to Łonda była (bo dogoniłem ją w obrotowych drzwiach i się zdziwiła, żem przylazł). Hihi, a co miała sama jeść w kefcu jak można w kupie iść na sushi. Ludzi wszędzie mrowie, ale akurat w sushijamie było trochę luźniej, tak więc można było sobie siąść i w spokoju zjeść (a przynieśli nam zestawy co tylko do 15-ej wydawali i baba już nie chciała nam ich wydać, ale jeszcze pół godziny zostało, no więc przyjęła zamówienie). Najpierw dostaliśmy zupę miso z glonami, trawą i śliskimi kulkami i po dzbanku herbaty (co na koniec farfocle w niej pływały) a później przyszły zestawy właściwe co jak zjadłem trochę wasabi, to prawie umarłem. Jedzonko pyszne (a już tam ze trzy lata nie byłem), toteż zamówiliśmy jeszcze deser, ale już tylko jeden, a potem okazało się że nie mam pieniędzy i Łonda musi zapłacić ;) Ale kicha.

 Mmm, te z prawej deski były o niebo lepsze, bo na lewej był kawior fuj

 O tu właśnie widać uramaki z kawiorem, który właził w zęby i trzeszczał, bleh

 Deser pyszota

W międzyczasie jak żarliśmy sushi, deszcz przestał padać a sypnęło śniegiem i to tak porządnie, że przerodziło się to w blizzarda. I całe nasze plany pogoda pokrzyżowała, bo mieliśmy dzień później (czyli w sobotę) jechać do Krakowa, a potem do Oświęcimia, bo mus je. Bom tam nigdy nie był. A Łonda chciała se pooglądać zdjęcia starodawne i paczać kto z tamtych ludzi był handsome. Ewidentny mus ;)
Blizzard przyszedł, Łonda polezła na spotkanie okultystyczne a ja pojechałem do domu (szybko sprzątać i przygotować bibliotekę, którą to Łonda zaanektowywuje zazwyczaj jak przyjeżdża). Wieczorem przyjechała, a że komórka jej się rozładowała, to Orszula wysłała mi semsa o której Łonda wsiadła w pociąg. Dzięki temu wylezłem po nią na przystanek, żeby nie pojechała gdzie indziej jak to kiedyś na zajezdnię pociągową :) i jeszcze nawet obejrzeliśmy Minionki.

Jako że z Krakowa nic nie wyszło, w sobotę zaplanowaliśmy Kupernika. Wstałem rano, zrobiłem śniadanie, smok obudził Łondę, zjedliśmy i pojechaliśmy. Metrem. Uuuuu. Nowym metrem. Większe uuuuuu. 
Pojechaliśmy z rańca, toteż ludzi na ulicach było niewiele, za to w Kuperniku całe stado. Jakby szkoła jakaś przyjechała. Dzieciarnia pchała się do wszystkich eksponatów i ciężko było się bawić swobodnie. Jak raz stanąłem se przy drabinie jakubowej co prąd po niej szedł i chciałem se już wcisnąć przycisk, żeby szedł, to jakiś bachor przylazł i mnie odepchnął. Szynkstwo. Jedynie spokój (w miarę) był w dziale dla starych. Za to jak było jedno stanowisko co były kredki i papier i zdjęcie baby z kotem i trzeba było to namalować, to nasze rysunki były najlepsze i przywiesiliśmy magnesami wysoko wysoko na ścianie, żeby żadne bachory nie mogły zdjąć. I wisiały tam razem z takimi jak np Karolinka lat 7, Marek lat 6. I nasze. Zdecydowanie najlepsze.
A, no i Titanic. Trzy razy właziliśmy do środka. Zdecydowanie najlepsza rzecz w całym Kuperniku. Symulacja zatapianego statku, z łypającym światłem i przechylonym korytarzem ;) Wleźlibyśmy jeszcze raz, ale znowu był dziki tłum.


 Łonda we Wawie

Ukoronowaniem soboty (nie licząc jedzenia dla biedoty w Mlehczarni) był Stardust, który puścili w telewizorni chyba specjalnie na przyjazd na Łondy. A po Starduście oglądaliśmy jeszcze dokument o Czarnobylu i okazało się, że można se kupić chałupę z ogródkiem za 500 euro. W Czarnobylu właśnie. Tanizna. Trza szybko kupić.
A w domu jedliśmy lazanię, która co prawda była kupna i tylko do puszczenia na blaszkę i do piekarnika i wyglądała co prawda dziwnie ale smakowała nawet lazaniowo. Na pewno lepiej niż w Barcelonie. I nie zjedliśmy całej bo było dużo, to zostało na śniadanie, a potem na podwieczorek.

Niedziela podobnie jak sobota. Śniadanie a potem wypad do miasta, tym razem do Muzeum Powstania Warszawskiego.  I to za darmochę, bo niedziela, esra. Wleźliśmy, a tam znowu tłum, tym razem bez bachorów, chociaż trochę też ich się kręciło. No ale wleźliśmy, a tam trzeba czytać. Ojej... Ciekawe to nawet było, chociaż niektóre materiały filmowe miały być drastyczne, a wcale nie były. Weird.
Oblecieliśmy parter, do filmu 3d o Warszawie wiła się kolejka, toteż poszliśmy dalej, a tam coś na kształt sali kinowej gdzie puszczane były reportaże z powstania. Zaczęliśmy oglądać, ale pomyśleliśmy, że lepiej ustawić się w kolejkę do filmu 3d, a tu przyjdziemy później. Tak zrobiliśmy. Stanęliśmy w kolejce, ludzie ruszyli ( bo film tylko 6 minut trwa) i dokładnie przed nami zamknęła się taśma, w sensie, że byliśmy pierwsi na następną turę. Eh. Za to mogliśmy sobie potem wybrać miejsca gdzie siedzieć co i tak znaczenia nie miało żadnego, bo okulary były tak porysowane i wypalcowane, że mało co było widać. Ale sam seans ciekawy. Ładna muzyka. Jak Host of Seraphim.
Wróciliśmy na filmoreportaże powstańcze i siedzimy ładnie, oglądamy, a tu nagle chłop jakiś zaczął się drzeć, że właśnie zaczęła się msza i tylko pół godziny trwa. Jako że jesteśmy święci, wstaliśmy i poszliśmy, no bo miało być pół godziny, a było 45 minut. Z zegarkiem na ręce. Kłamstwo!!! Ładne szyby w kaplicy są. I posadzka jakby z bruku drewnianego. Ładne.
Po raz enty mieliśmy oglądać to samo, ale chciało mi się siku, więc poszliśmy do klopów co były piętro niżej i się okazało, że do chłopskiego wlezła baba. Ludzie to mają tupet. I całe szczęście, że poszliśmy tam na dół, bo okazało się, że tam jest kanał do którego można wejść i poczuć się jak kiedyś. Zgięliśmy się w pół (bo to niski kanał był), wleźliśmy i nagle zgasło światło. Nie pamiętam już nawet czy nie zdarłem się wtedy jak zarzynane prosię. I ugrzęźliśmy i chyba zaczopowaliśmy ruch, bo potem się okazało, że chłop przy wejściu slasz wyjściu poganiał wszystkich, że co tak długo. Helou, to po co gasił światło?
Obleźliśmy całe podziemia, wychodzimy, a tu... sala kinowa z naszymi niedobejrzanymi reportażami. To znak, że trza oglądać przez siedem godzin. Ale najsampierw oblecieliśmy resztę muzeum, bardziej patrząc gdzie są kolejne karteczki kalendarzowe (po całym muzeum rozsiane były punkty z kartkami z kalendarza opisujące każdy dzień powstania, które to kartki wszyscy zbierali) aniżeli zwracając uwagę na wystawę. Pewnie zgłodnieliśmy od tych wszystkich okropności, bo w kawiarence rzuciliśmy się na wuzetki niczym ludożercy na misjonarzy.



Wróciliśmy oglądać jak Warszawa Walczy i kiedy niczym pani Gruszka mówiliśmy co teraz będzie na filmie (jak po raz 10 widzieliśmy ten sam fragment) stwierdziliśmy, że czas iść już. Pewnie dlatego, że ludzie naokoło oglądały i paczały ze smutkiem a my nie mogliśmy przestać się śmiać bo wiedzieliśmy co tera będzie. Trochę zalatywało to już znieczulicą.
Prosto z muzeum pojechaliśmy znowu do Mlehczarni na pulpety dla plebsu i pomimo, że nie byliśmy wcale głodni, trza było jeść. A potem znowu w domu trza było dojeść lazanię i lody mangowe i tonę cipsów a jeszcze jak zamówiliśmy pizzę to akurat się zaczął Titanic w telewizorni i dokładnie tak samo łaziliśmy w Kuperniku jak oni na statku. A tak poza tym to tamte ludzie były głupie, jakby se nie mogły od razu drzwi zabrać ze sobą, coby na nich pływać. A wcześniej obejrzeliśmy jeszcze dokument o Nagasaki i wybuchu bomby co ludzie umierali na blast a jednej babie wyszły oczy na wierzch.
A kartek okazało się, że dwóch nam brakło.

W poniedziałek, jako że Łonda już wylatywała (tylko wieczorem) nigdzie nie jechaliśmy, tylko rano po śniadaniu poleźliśmy do lasu a tam spotkaliśmy Bambi. Z białą pupą. I ślady wilków i zajęcy i ptacy co dziwnie śpiewały. A w przesiece słychać było jak prąd idzie. Potem dalej trza było spać, potem znowu jeść, a potem to już Łonda pojechała na lotnisko a ja do pracy.

Kluczowym słowem weekendu jest obżarstwo.
Zapomniałem dodać, że Łonda żarła jeszcze robaki.


Takie coś znaleźliśmy w lesie, widać że wilcy też żarły przez cały wekend

wtorek, 21 lutego 2017

Weekendowe obsesje

Jak każdy normalny człowiek mam swoje odchyły. Jedne mniejsze, inne wręcz kosmiczne i pół biedy kiedy są i właściwie tyle... Gorzej jak zaczynają być w nadmiarze i wtedy zaczyna się obsesja. Tak jak to stało się w tym tygodniu, gdy przestałem istnieć dla świata i z zaplanowanych miliona innych rzeczy nic nie wyszło. I nawet nie wiadomo kiedy skończył się weekend...

Pierwsza obsesja to Pentatonix - mój nowy ulubiony zespół muzyczny (chociaż jest stary jak wszechczas i każdy go zna). Tak jak wszyscy, słyszałem o nich parę lat temu, lecz bardziej zwróciłem na nich uwagę po tym jak zaśpiewali Jolene z Dolly Parton (i z Miley w amerykańskim Voice'u), za którą to piosenkę otrzymali ostatnio Grammy. Trzecią Grammy trzeci rok z rzędu (poprzednie za co innego, a nie ciągle za to samo). I tak jakoś mnie naszło (i miałem odpowiedni nastrój) i puściłem sobie jedną piosenkę, potem drugą, potem całe mrowie jeszcze, wywiady, dokumenty, reportaże, superfruit, ot cały ja - psychofan pełną gębą. I zanim się spostrzegłem minęło 14 godzin hahahahahaha. Szybkie jedzenie i dalej...



Wiem, że tu powinna być właśnie Jolene albo chociażby Hallelujah ostatnia, ale wróćmy na chwilę do klimatu świąt, pieczonych jeleni i wiszących na drzewach pomarańczy z gozdykami.


Druga obsesja - hmm, zupełnie nie zaskakująca, jeżeli ktoś mnie zna - manga ;) Nie taka pierwsza lepsza z brzegu, no właściwie to pierwsza z brzegu, ale czy lepsza, well... Leżała u mnie już od jakiegoś czasu i pająki zaczęły po niej chodzić, więc stwierdziłem, że muszę w końcu przeczytać. Gra w króla (Ousama Game). Temat oklepany i mocno już eksploatowany, mianowicie jest sobie klasa w gimnazjum i wszyscy muszą umrzeć. Ale to już było, cóż... Pewnego dnia wszyscy dostają na telefony smsy (lub emajle) od tytułowego króla, z informacją, że jest se gra i teraz trzeba wykonać takie a takie zadanie i nikt z gry nie może zrezygnować i wszyscy bierą udział. Na początku jest w miarę dziwnie, ot ktoś ma się pocałować, ktoś ma dotknąć czyichś, hmmm Dolly Parton ma duże, ktoś polizać czyjąś stopę (fuuuj). Do momentu aż karą za niewykonanie zadania jest śmierć, wszystko jest w formie żartu rozpatrywane, a tu jednak pierwsza osoba popełnia samobójstwo, potem następna i tak dalej i dalej... Pierwszy tomik jest wporzo, kolejne - eee, co nie zmienia faktu, że i tak musiałem siedzieć i czytać na szmachcie dalsze losy, kto przeżyje i kto okaże się owym królem (bo tylko on ma przeżyć). Sporo też nielogiczności, bo przy ostatecznym wyjaśnieniu, że była to forma hipnozy, gdy po przeczytaniu w wiadomości jak dana osoba umrze, podświadomie komórki w organizmie tak działały, że było jak miało być, ale jedna dziewucha miała oślepnąć i oślepła zanim się dowiedziała jaka kara ją czeka. No więc jak to? Poza tym marne to było w porównaniu chociażby z Battle Royale, na podstawie której to mangi powstał kultowy już film (z Chiaki Kuriyamą biegającą w żółtym dresie jako ukłon w stronę Bruca Lee, a która to dzięki tej roli wystąpiła później jako GoGo w Kill Billu vol.1, jako przydupas Lucy Liu) gdzie wszystko było w miarę wyjaśnione co i jak i to jak się wszyscy zabijali nawzajem też było ciekawsze. Nawet takie Kamisama no Iutoori też było ciekawsze, co nie zmienia faktu, że i tak musiałem siedzieć i czytać do końca. A później jeszcze spin-offy, eh...





A trzecia weekendowa obsesja toooooo, tadada tadada tadadadada - śliwkowe tartletki z Lidla. Miodunka. Zjadłem z piętnaście, a ciągle mi mało. I jak tu schuść? Na dodatek nie zdążyłem zrobić zdjęcia, bo co zbliżyłem się z aparatem, to nagle wszystko znikało w mojej przeogromnej paszczęce.

Dobre obsesje nie są złe, a może jednak?

poniedziałek, 13 lutego 2017

Pożegnanie panny S

Niezrażona kolejnym niepowodzeniem, odczekała chwilę, aż lód będzie gruby i znowu przylezła nad to samo jezioro, ale tym razem postanowiła trochę inaczej spożytkować czas... W końcu może ten Hasselhof ją kiedyś uratuje... Phi, marzenie ściętej głowy.



Teraz będzie czekać jak kania na dżdżownicę aż wiosna przylezie, a w końcu nikt nie wie kiedy to nastąpi, czy w ogóle... Z drugiej strony jak przyjdzie odwilż (o ile przyjdzie) to panna S utonie i tyle z tego będzie miała, że ten staw nazwą na jej cześć Jeziorkiem Bezdennej Głupoty ;)