poniedziałek, 18 lipca 2016

Zaragoza

Po krótkim przerywniku wracam na utarte tory, a więc wczasów ciąg dalszy. 

Wyjechaliśmy z San Sebastian przed południem. Prawie cztery godziny w drodze i tylko krótki postój w Pamplonie na siku (oczywiście poleciałem, bo zawsze mi się chce siku). Ledwo siedliśmy w autobusie, wyjąłem sobie komórkę i szukam słuchawek, które miałem w plecaku, żeby słuchać muzyki. Szukam, szukam i przypomniałem sobie, że przełożyłem do innych spodenek, które miałem założyć, ale w ostatniej chwili zmieniłem zamiar. I teraz leżały z wszystkimi rzeczami w walizendzie w bagażniku. Nieeeeeeeee!!! Prawie cztery godziny, ale szybko nawet zleciało, bo przypominałem sobie drogę z tamtego roku i nawet dużo pamiętałem, o dziwo (hihi, dziwo). W końcu przyjechaliśmy do Delicias w Zaragozie, a stamtąd do hotelu taksówką bo gorąco wszędzie, a poza tym Brytni nie przeszłaby na piechotę przez całe miasto. Jechaliśmy z tamtejszym chłopem, co nie umiał nic po angielsku, ale Łonda się jakoś dogadała i siadła se obok niego z przodu. Że niby nie zmieścimy się wszyscy z tylca, aha i co jeszcze, pewnie se chciała go poderwać. W międzyczasie grało radio espańskie i w pewnym momencie leciała piosenka ichniejsza, co Łonda mówi, że ją zna i zacznie śpiewać. Hihi, so funy. Ale nie śpiewała, może to i lepiej, bo kicha by wyszła. 
W hotelu zjedliśmy w pokoju nasze kanapki z tyrolską z San Sebastian i wyszliśmy na miasto. Do katedry oczywiście (La Seo del Salvador), co w tamtym roku do niej nie właziliśmy, a teraz trzeba było koniecznie i zobaczyć ołtarz poświęcony Santo Dominguito de Val'owi. Czytałem ostatnio książkę, gdzie była właśnie mowa o nim, jak to chłopięciem będąc został zamordowany przez Dżu People w dawnych czasach. Mus zobaczyć. Podeszliśmy pod katedrę, a tam dziki tłum i jeszcze wejście płatne 4 E. Dżizas. Nie chciało nam się czekać w kolejce, więc poszliśmy do najgłówniejszej bazyliki Zaragozy, która jest o rzut lotką babinktonową od katedry. Tam przynajmniej jest za darmochę, a poza tym trzeba zobaczyć Panią Bozię, co to się objawiła św. Jakubowi i było to najpierwsze na świecie objawienie Maryjne. A że się pojawiła na słupie, przeto cała bazylika nazywa się Nuestra Señora del Pilar. Cudnie jest w środku. Sama figurka Pani Bozi niewielka, ale sam fakt, że to Pani Bozia... To trzeba zobaczyć. Poza tym bazylika w środku przepiękna, milion ołtarzy, każdy w innym stylu, na suficie podobno freski Goi, też esra. Na zewnątrz też niczego sobie, mocno charakterystyczna, szczególnie gdy patrzy się z drugiej strony rio Ebro. 
Wróciliśmy później do La Seo, też ładnie, cisza, spokój, mało zwiedzających i także tutaj każdy ołtarz w innym stylu, niektóre przebogate, inne wręcz ascetyczne. A Łonda w pewnym momencie kichła i echo poszło przez całą katedrę. 
Przeszliśmy Ebro przez Puente de Santiago, a następnie wróciliśmy kolejnym mostem - Puente  de Piedra, gdzie Łonda powiedziała, że wcale skoliozy nie ma, bo przypomniała sobie, że tam były lwy z jajcami. No były, też nie miała co zapamiętać ;) A później poszliśmy do restauracji tapasowej, gdzie płaci się za wstęp i można żreć ile wlezie, zupełnie jak swego czasu u chińczyka w Stevenagu. Pyszna była grzanka z przepiórczym jajem, miodzio, albo mussele i nawet kalmar był przepyszny, ale tylko jeden. Był taki smaczny, że poszedłem po drugi, ale trafił mi się gumowaty i musiałem dyskretnie wypluć w chusteczkę, bo żułem, żułem, żułem i nic i myślałem, że rzygnę. Bleh, A poza tym kalmary były w sosie coś jakby pomidorowym i jak sobie nakładałem pierwszego, podeszła Brytni żebym jej tez nałożył, no i Zonk, wyciapałem się. Chlip i wyglądało to na mojej pięknej białej koszuli jakbym miał rozbryździnę i wszystkie ludzie na mnie paczały, no ale nie ma się co dziwić, w końcu swoją urodą wnoszę piękno w życie brzydkich ludzi. Heh, nawet zjadłem wielką olbrzymią krewetkę z oczami, ale za dużo zachodu z nią było, obrać, wyjąć nitkę, zdjąć czułki, które przykleiły się do mięcha, kawałek pancerzyka został, jeszcze kawałek nitki, o masz, a mięcha tyle co kot napłakał. Już sałatka z ośmiornicą była lepsza. Takem się nażarł, że nawet nie zjadłem pizzy, co też była. 
Połaziliśmy jeszcze trochę po Zaragozie, ja z rozbryździną na koszuli i potem do hotelu oglądać mecz Polsza-Portugeże. Druga połowa się zaczęła a tu 1:1. Wow. I to nawet głupi Krystyna nie strzelił. Hehe, a komentator to mówił Piscek, Blascikoski, Kapuska (jak Kapustka wlezł, to Łonda się zdarła, że kapustka nie skisła). No i tak oglądaliśmy, każdy leżał na swoim łóżku i w międzyczasie przed dogrywką zadzwoniliśmy do domu i Łonda rozmawiała z rodzicami co to jej życzenia już składali (bo następnego dnia miała urodziny) i kazała nam podobno być cicho bo coś przerywało, ale ja tego nie słyszałem i wtedy Brytni się do mnie odwróciła.
 - Będziesz ze mną rozmawiać? - powiedziałem do niej.
 - Taa.
 - Helou - powiedziałem jak Adela, bo w UKu jeszcze oglądaliśmy Adele jak mówiła Helou.
 - Helou - odpowiedziała Brytni, ciut głośniej.
 - Helou!
 - Helou!!  
 - HELOU!!!
 - Zamknijcie się, nic nie słyszę - Łonda nas skrzyczała, po czym okazało się, że prawie nic nie słyszała z życzeń jakie dostała. I była zła na nas, a my przecież tylko rozmawialiśmy jak Adela. A później jeszcze Polsza przegrała, a gupi Krystyna to je tak gupi, że aż mnie mdli. I dopiero po północy jak zaśpiewaliśmy Łondzie hepi byrzdej tu Ju, to się ździebko udobruchała.
Rano śniadanie, ale było kiepskie, więc nic się nie najedliśmy, tyle tylko że Brytni zakosiła mafinkę, którą później dała Łondzie mówiąc że to tort. Wymeldowaliśmy się, przeszliśmy pół Zaragozy do przystanku (rano było znośnie i nawet Brytni nie narzekała tak bardzo), a następnie do Delicias i dalej w drogę...
 Główny ołtarz w bazylice z Panią Bozią po prawej stronie

 Tu w powiększeniu lepiej widać, ale maleństwo z tej figurki i można przeoczyć jak ktoś nie pacza uważnie.

Na Puente de Santiago, w tle most którym wracaliśmy a dołem wcale nie Wisła płynie

Łonda robiąca zdjęcie lewu od tylca, na drugim w tle Brytni a jeszcze bardziej w tle konik na którym siedzieliśmy i bachory się na nas dziwnie paczały ;)

 O, iiiiihaaaaa

Cudny smok z Tapestry Museum z La Seo, co musiałem zrobić zdjęcie ukradkiem bo był zakaz wszędzie i kamery łypały na mnie okami i strażnicy też. Cudo, mógłbym takiego powiesić sobie na ścianie.

Pierwsza tura tapasowa, w miarę asekuracyjna jeszcze, gazpacho, grzanki z pastami: krabową, chorizo i z jamónem, ośmiornica na pseudopuree, ogóras kwaskowy z tuńczykiem i oliwką, melon z jamónem, brokuły w cieście, sałatka pomidorowo-tuńczykowa i chyba plaster ziemniaka. Na samo wspomnienie już mnie mdli.

Tu przy kolejnych tapasach, z czego najlepsze były właśnie tosty z przepiórczym jajem, kartofel w pikantym sosie salsowym, mussele i oczywiście squid, tu jeszcze chyba ten pierwszy dobrze zrobiony. Brytni i wielka krewetka z oczami hehe.

Wiadomo, deser też musi być ale ledwo zmieściłem, bo wcześniej miałem cztery czy pięć kolejek tapasowych. Burp.

Bazylika Nuestra Señora del Pilar (dom Pani Bozi na słupie) z charakterystyczną mozaiką na dachach.

2 komentarze:

  1. W jedzeniu tez zes światowy.....

    OdpowiedzUsuń
  2. E tam, żrę wszystko co się nada, chyba że się nie nada i wygląda paskudnie, czyli niewiele ;)

    OdpowiedzUsuń