poniedziałek, 11 lipca 2016

Kolejny dzień w drodze

Ależ ten czas leci...
Wydaje się jakby to wczoraj było, a to już dwa tygodnie dzisiaj mijają jak wylatywaliśmy od Łondy do Biarritz, a później do Hiszpani. Beztroski czas, co najwyżej stres, że we Francji będą nas przetrzymywać dłużej na lotnisku albo jakieś opóźnienie będzie i cały plan się posypie jak domek z kart. Całe szczęście wszystko wyszło ok. Duży wpływ na to miało, że znowu siedzieliśmy na początku samolotu a co za tym idzie byliśmy jednymi z pierwszych, którzy wyleźli i dzięki temu wcześniej trafiliśmy na kontrolę paszportową. Pierwszy raz się zetknąłem, żeby aż tak dokładnie sprawdzali każdy paszport, każdy dowód. Cały samolot utknął, my szybko przeszliśmy i Brytni poleciała kupić sobie magnet z Francy. Sama kupiła i powiedziała jeszcze "merci". A baba nic na to, bo gadała cały czas przez komórkę i nawet czekoladek nie dała. Łonda w tym czasie pobiegła zobaczyć, czy są świeże krłasanty, ale nie było, więc połaziliśmy chwilę i poszliśmy odebrać walizę. I tu dziwna rzecz - kontrola taka, że mysz się nie prześliźnie, a pasy do odbioru bagażu w części lotniska, gdzie każdy może wejść z zewnątrz i zabrać co tylko chce. Dziwna ta Francja. No więc odebraliśmy walizę, tłum z samolotu ciągle nie przeszedł przez bramki, poczekaliśmy chwilę i wyszliśmy czekać na autobus do San Sebastian i jak wychodziliśmy, ciągle ludzie się tłoczyli przed kontrolą. Gdybyśmy siedzieli z tylca, nie wiem czy byśmy zdążyli, a tak wyszliśmy i prawie od razu przyjechał autobus z napisem Pamplona.
 - San Sebastian - powiedziała Łonda do kierowcy, który właśnie wysiadł i paczał na ludzi
 - Pamplona.
 - San Sebastian!
 - Pamplona! - chłop krzyknął jeszcze głośniej niż Łonda.
 - San Sebastian! - Łonda się nie poddawała
 - Pamplona! San Sebastian dos minutos - to powiedziawszy zamknął drzwi i pojechał.
I rzeczywiście za chwilę przyjechał nasz autobus i po godzinie jazdy - znajome miejsca, San Sebastian, po drodze jeszcze minęliśmy hotel, gdzie rok temu byliśmy z Łondą. Łza się w oku zakręciła. Nareszcie wczasy...

A tak poza tym to tym razem w UKu nie jeździliśmy zbytnio daleko, ot tylko do Peterborough, żeby zjeść cynamonkowego miętkiego obważanka czy cuś takie... Było takie dobre, że jak zżarłem to sobie pomyślałem, że można było zrobić zdjęcie. Well, trzeba będzie jeszcze raz przyjechać. Zrobiliśmy trochę zapasów na podróż, parę ciuchów kupiliśmy i trzeba było wracać, bo już późno było i o ile ja i Brytni byliśmy już mniej więcej spakowani, to Łonda nawet nie zaczęła. Dlatego praktycznie przesiedzieliśmy u niej w domu, gdzie żarliśmy non stop i oglądaliśmy telewizję brytyjską. Szał ciał i uprzęży. I jak zwykle to w Anglii bywa, głupie pomysły przychodzą do głowy. 





Tak było dwa lata temu, a na pierwszym zdjęciu widać nawet nogi Łondy ;) A oto już te wakacje:




Tak poza tym to wczoraj skończył się Wimbledon i jestem szczęśliwy. Moi faworyci tym razem nie zawiedli. Serena pany i go Andy. Tudutudu. A Serena pany wygrała jeszcze w debla z Venus. Miodunka.




1 komentarz: