czwartek, 14 lipca 2016

San Sebastian part 2

Ranek. Drugie podejście do jajec, jako że zostało nam jeszcze sześć, a nie zamierzaliśmy ich wieźć w upale przez pół Europy. Płyta odpada (dalej nie wiemy jak działa, czy działa w ogóle), po wczorajszym śniadaniu piekarnik też odpada. A zatem mikrofalówka. Łonda wbiła jedno do pseudosłoika po creme catalani i wsadziła do mikrofalówki. Minuta - nic. Kolejne dwie i jakby zaczęło się ścinać trochę. Po kolejnych pięciu, góra wygląda na ściętą, a na dole pływają gluty. Matko. Odechciało mi się jeść. W końcu po jakimś czasie, powiedzmy że wyszło, i tylko kilka razy wybuchło. Cała mikrofalówka w jajcu a to dopiero pierwsze. Bosz, nigdy tego śniadania nie zjemy. Dlatego reszta robiona była jako omletojajecznica na dużym talerzu - powierzchnia większa to i szybciej się ścięło i ładniej wyglądało i smakowało lepiej, no bo szkoda wyrzucać jak zrobione.



Cuchnęło porządnie, chociaż dziewczyny twierdziły, że to z mojej ryby, co to Łonda dostała od znajomej z Chin. Super mniamuśna była, nie wiem o co im chodziło. Smaczna, zasuszona niczym kartka papieru, a że capiła rybą, helou, toż to ryba (chociaż nie wiadomo jaka). Prawie całą sam zeżarłem, Brytni pokusiła się na parę kawałków, a Łonda się zniesmaczyła jak tylko otworzyłem opakowanie (trzy dni wcześniej hehe).
Słońca tego dnia miało nie być dużo i chmur nalezło całe stado ale może to i lepiej bo przecież spaliliśmy się niczym siwarki (uuuuuuu, moje plecy, moje nogi), Brytni ledwo chodziła z nogą, Łondzie zaczęły się robić nogi trupa, a poza tym strach było się ruszyć gdziekolwiek, bo zamachy. W telewizorni pokazywali Stambuł i filmy jak blast idzie, a Łonda mówiła, że była tam niedawno i to dziwne bo tam naprawdę sprawdzają szczegółowo. Jak widać, co ma być to będzie, dlatego w końcu wyszliśmy z chałupy. Poszliśmy na plahę, ale nie zamierzaliśmy leżeć tylko brzegiem mocząc nogi dojść do końca plahy jednej, wleźć na drugą (co to praktycznie jedna tylko przedzielona niewielkimi skałkami), do końca, potem na górę widokową i z powrotem. Ludzi nie było prawie wcale, więc cała plaha nasza, woda miodzio przyjemna i tak zaczęliśmy iść, zbierać muszle dla Brytni, w połowie siedliśmy na płachcie co to ją Łonda niesła i dalej. I tak pół dnia. Brytni co znalazła muszlę, to wrzucała sobie do torebki, te od nas też. W pewnym momencie znalazła spiralną ładną i się zdarła bo w środku siedział "robak". Hihi to było śmieszne.


 - Wygońcie go. Zabrał mi muszlę. To moja, sama znalazłam - mówiła Brytni. - Tyle się namęczyłam, żeby ją złapać.
 - O! A taką samą spiralną ci dałam wcześniej - stwierdziła Łonda, jak już zobaczyła stworzonko. - Nic tam nie było w środku?
 - Nie wiem - w głosie Brytni słychać już było przerażenie. Zajrzała do torebki delikatnie ją otwierając - Aaaaaa!!! Jest!!!
Hehe, śmieszne to było, bo Brytni prawie odrzuciła swoją torebkę prosto do wody i co najgorsze - straciła dwie muszle. Bała się zajrzeć, czy jeszcze co innego nie wylezło, ale to już wszystko było. Obok nas wtedy przechadzała się mewa, co jest o tyle istotne, że Łonda wdepła w jej kupę, ale że woda była blisko, to szybko umyła sobie nogę. So funy. 
W końcu nie wleźliśmy na górę, bo Brytni wiadomo, kalika (chociaż w wodzie jak lezła to nic nie mówiła, albo jak polowała na muszle, chyba zapominała wtedy, że coś jej doskwiera), a druga plaha była mniej esra, bo i z większym spadkiem i więcej ludzi się kręciło i większe fale szły a gdzieniegdzie glony latały. Tzn. pływały. Hmmm, unosiły się w wodzie, o. 
Cały dzień nam tak minął, a na koniec weszliśmy jeszcze do katedry a obok były lody, no więc trzeba było jeść. Mniamuśne. Ja miałem niebieskie, u nas to są smerfowe chyba, a u nich to się jakoś dziwnie nazywało, ale okazało się że w środku są jeszcze malutkie pianki. Rewelacjoza. Po lodach poszliśmy zobaczyć drzewa z puchatymi kwiatkami, coby Brytni oszalała ze szczęścia, ale okazało się, że jeszcze nie zakwitły i dopiero w Barcelunie takie zobaczyliśmy, ale to już inna historia...

To z tamtego roku zdjęcie, co wszystkie drzewa tak wyglądały ;)

To już był ostatni dzień w San Sebastian, a że to były moje jemieniny, to do kolacji (jak zwykle pizzasy) tym razem wypiliśmy winiacza, którego Łonda wzięła z UKa. 
I tak minął wieczór i poranek - dzień trzeci. A potem Bóg rzekł... oj to chyba nie to.

 Zdjęcie z palomą musi być

 We wodzie

Dziouchy na pustej plasze, esra, cała plaha nasza

A to tamtejszy chłop co malował na piasku nietrwałe obrazki i żądał za to piniędzy

Po ostatniej nocy i ostatnim śniadaniu (z resztką tyrolskiej zrobiliśmy sobie kanapki na drogę) spakowaliśmy się i wychodząc zapłakaliśmy, że to już tyle i w takich warunkach już nie będziemy mieszkać (no rzeczywiście, w takich już nie mieszkaliśmy). Zostawiliśmy klucze w mieszkaniu, zatrzasnęliśmy odrzwia tak jak nam kazała krowia baba (co już się nie pojawiła) no i udaliśmy się na dworzec, gdzie wkrótce miał przyjechać nasz autobus. Szybkie siku i w drogę...

 Europejska Stolica Kultury 2016 - esra esra

A to już dworzec i polski napis, co brzmi ździebko dziwnie :)

4 komentarze: