wtorek, 12 lipca 2016

San Sebastian

Dotarliśmy do San Sebastian późnym popołudniem i jak wysiedliśmy na dworcu okazało się, że dopiero za pół godziny pojawi się baba z kluczami do mieszkania. Nie było daleko, więc spokojnym krokiem przeszliśmy na miejsce, obejrzeliśmy budynek, zobaczyliśmy gdzie najbliższy sklep po czym siedliśmy na ławce na wprost naszego budynku (tylko po drugiej stronie ulicy) i żarliśmy kanapki, które zrobiliśmy jeszcze w UKu. I jak tak siedzieliśmy i żarliśmy, przylezła jakaś baba i stanęła przed wejściem. Zastanawialiśmy się czy to ona czy nie ona (Łona. Grać? Tuuuuuu!), ale że przylezła za wcześnie to chwilę jeszcze posiedzieliśmy i pogrzaliśmy się w promieniach słońca. Okazało się, że czeka na nas. Hihi. Gupia, wystarczyło się rozejrzeć i zobaczyć nas z walizami... Zaprowadziła nas do domu, a tam taka chawira, że oczy bieleją. Trzy sypialnie, w dwóch po dwa łóżka, w jednej podwójne łoże (dzięki temu każde z nas miało swój pokój), salon ze stolcem na sześć osób i wielką kanapą, gdzie spokojnie mogły się zmieścić następne dwie osoby, kuchnia wyposażona we wszystko, dwie łazienki, no full wypas. Rewelacjoza, a baba miała kolczyk w nosie jak krowa. To chyba nagminne u hispaniolek, jak mają kolczyki na twarzy to w ośmiu przypadkach na dziesięć pewne jest, że będą miały przekłute przegrody nosowe. Fuj.
Krowia baba polezła, my poszliśmy do sklepu gdzie zatrzymaliśmy się przy warzywach i owocach i zaczęliśmy przebierać niczym primadonny, po czym okazało się, że już zamykają i na nic nie ma czasu i tylko w biegu chwyciłem jeszcze czerwezy coby wieczór umiliły. Gupie te ludzie, mogliśmy przecież kupić więcej.
A następny punkt programa - plaha!!! Na razie, żeby tylko zobaczyć jak wygląda i żeby Brytni zobaczyła ocean, a że przy okazji był zachód słońca, to było pięknie. Ludzie się kręcili, smażyli i pluskali pół kilometra w wodzie, bo plaha płaska. 

To my i charakterystyczne drzewa


 A tu idzie napływ


Poczekaliśmy aż słońce zajdzie i na spokojnie wróciliśmy do chałupy (po drodze kupiliśmy se w innym sklepie pizzasy do zrobienia, ale baba w sklepie była super nieuprzejma bo też już zamykała, no co jest z tymi ludźmi?). 


 Tego nie trzeba nawet komentować ;)



 A to Catedral Buen Pastor, gdzie można było wejść jak było gorąco i było przyjemnie chłodno


Następnego dnia miała być plaha, plaha i jeszcze raz plaha, jako że głównie po to przyjechaliśmy żeby nas espańskie słońce napaliło. 
Mieliśmy zrobić jajecznicę na śniadanie albo jajka sadzone (pierwsze co zdybaliśmy w pierwszym sklepie, z którego nas wyrzucili to były jajca), ale okazało się, że nie umiemy włączyć płyty grzewnej, czy jak to się nazywa. Próbowaliśmy wszystkiego i nic. Toteż nie pozostało nam nic innego jak upiec w piekarniku

Fuj, ale dało się zeżreć, a to najważniejsze.
Wyleźliśmy, pokręciliśmy się jeszcze po mieście, poszliśmy do sklepu gdzie rok temu kupowaliśmy płachty bambusowe do leżenia (bo oczywiście żadnego ręcznika nie mieliśmy ani nic takiego) i w końcu PLAHA!!! Jak się już rozlożyliśmy, wyglądliśmy jak trzy blade płótna pośmiertne. Nikt nie był tak biały, gdyby był śnieg, spokojnie wtopilibyśmy się w tło. Cóż... Woda super przyjemna tylko słona okropelnie, no ale ocean, wiadomo. Plaha płaska, akurat woda się cofała, więc jak legliśmy, to do wody coraz dłużej musieliśmy latać, a że płasko to można było leźć i leźć i leźć i dopiero po pół godzinie można się było zanurzyć po szyję. Fale napierały, ale przy samym brzegu było je czuć, głębiej jak się człowiek zanurzył to delikatnie unosiły w górę, przyjemnie... Brytni oczywiście się bała, że ją ocean porwie i tylko przy brzegu się właściwie kręciła. Co prawda przyjemnie też się leżało właśnie przy brzegu w wodzie i jak tak Brytni leżała i nic nie robiła złapała kontuzję (coś się jej z nogą zrobiło, skurcz czy nerw to, nie wiadomo, w każdym bądź razie później nie mogła chodzić). Jizas, ta to ległaby w wannie i to samo by było. Fale szły, słońce napalało, woda szumiała i co chwilę chciało się siku. Szszszszszsz i szszzszszsz i szszzszszsz. Dobrze że klopy były darmowe, chociaż podejrzewam, że gro ludzi szczało do wody. A raz jak mnie fala zaskoczyła i wypiłem prawie cały ocean to pewnie z wszystkimi brudami jakie pływały. Bleh, ale trzeba przyznać, że woda super przejrzysta i przyjemna, tylko nie w smaku ;) Prawie cały dzień przesiedzieliśmy na plasze smarując się smalcem coby nas szybciej napaliło i jak wróciliśmy do chałupy to się okazało, że spaliliśmy się na siwarki. W różnych miejscach co prawda, ja najbardziej, Łonda w płachty, a Brytni prawie wcale nie wzięło. A to wszystko dlatego, że obok nas siedziała Pania bez cycków (czyli z cyckami na wierzchu) i przez to napaliłem się najbardziej. Spłukaliśmy sól z oceanu (okazało się że piasek dostał się wszędzie, WSZĘDZIE) i wieczorem wybraliśmy się przejść jeszcze, coby Brytni rozchodziła nogę. Szła jak paralityk, a Łonda w pewnym momencie zagapiła się na chłopów i prawie wdepła w psią kupę, co było o tyle dziwne, że tam mało psich kup leży. Może nie była psia, no ale kupa to kupa. Połaziliśmy trochę i wróciliśmy do domu przez stare miasto, gdzie akurat miliard ludzi tłoczyło się w kafejkach, barach i spelunach. W międzyczasie, mijając całe mrowie palem Brytni szalała ze szczęścia, że rosną na żywca, a jak zobaczyła po drodze drzewko pomarańczowe, heh...
Potem pizzasy w domu (jak zwykle) i czerwezy (jak zwykle) i tak spokojnie minął kolejny dzień.

 Przejrzysta woda niczym w basenie, a to nie basen

 Playa de la Concha (plaha i wszystko jasne)

 Tu właściwie to nie wiadomo co ma być, ważne że ja jestem :D

 I kolejny zachód słońca

A tu widok na inną plahę (co tam są trzy główne, ale jedna jest najgłówniejsza)

1 komentarz: