sobota, 23 lipca 2016

Barcelona

Barcelona, miasto Gaudiego i dzikich tłumów.
Przyjechaliśmy wczesnym popołudniem na dworzec główny, szybko do metra (które uważam za najgorsze z wszystkich jakimi jeździłem, ale nie można mieć wszystkiego, Barcelona Nad jest piękna, Barcelona Pod - bleh) i do hotelu. Wyszliśmy spod ziemi w połowie Rambli, a tam nieprzebrana rzeka ludzka, wrzaski, śmiechy, tu robią selfie, tam okradają nieuważnych turystów, gołe ludzie idą na plażę, spalone wracają, chwasty piszczą gębą i śmierdzą. Uroki miasta. Dotarliśmy na miejsce, wleźliśmy do hotelu (baba zaczęła se gadać przez telefon z inszą babą i w ogóle nie zwracała uwagi na nas, hesus) i po krótkim odpoczynku i wypiciu ciepłej czerwezy wiezionej przez pół Hiszpanii, wyleźliśmy do miasta. Oficjalnie zobaczyć plahę i porównać z San Sebastian, nieoficjalnie szukać sklepu z owcą. Oczywiście sklepu nie znaleźliśmy, ale nie ma się co dziwić, bo Łondzie w San Sebastian śniło się, że nie znajdziemy, a wiadomo co się śni w nowym miejscu, to się spełni. Kluczyliśmy trochę uliczkami dzielnicy gotyckiej szukając sklepu, no ale w końcu porzuciliśmy ten zamysł iiiiii plaha. I zonk, płachta do siedzenia została w hotelu. O masz.... Nic to, poleźliśmy na plahę, w międzyczasie stado asfaltów na asfalcie sprzedawało badziewia i koszulki barcy i buty adidosa i insze podróby prosto z obrusów rozłożonych, ehm, no właśnie na asfalcie. Miejski koloryt, typowo barcelunski widok. Im bliżej plahy, tym coraz więcej ludzi napalonych złażących ze słońca, albo dopiero wybierających się nad wodę. A nad morzem - mrowie albo i więcej. I tu zaskoczenie - woda przejrzysta, bez żadnych śmieci, bez piany, bez szczyn, piasek przyjemny. Co jest? W tamtym roku było tak paskudnie, że aż strach było wleźć do morza, a  w tym, rewelacja. A tu tyle w planach, że nie było czasu siedzieć. Przeszliśmy więc tylko brzegiem wody mocząc nogi i obserwując coraz bardziej rozebranych ludzi. Pań bez cycków bez liku. Trzeba było robić zdjęcia ukradkiem, ustawiłem się odpowiednio, że niby Łondzie i Brytni robiłem i przybliżam, przybliżam aparat, buch, niewyraźne zdjęcie, no to kolejne. I jeszcze jedno, a tu paczam, a dziewuchy już polezły i wyglądało jakbym specjalnie robił zdjęcia gołym paniom. A nie tylko panie bez cycków, chłopy też. I nie tylko bez cycków, bez wszystko. Wszyscy bez wszystko, a niektóre panie to jak u Baudelaire'a "z nogami zadartymi lubieżnej kobiety" ;) Z wielkim żalem opuściliśmy plahę, ale trzeba było się powoli zbierać, żeby zdążyć na fontanny śpiewające, a że głodni byliśmy niemiłosiernie, trzeba było jeszcze zjeść koniecznie jakieś espańskie żarło a nie lasagne jak to za pierwszym razem w Barcelonie jedliśmy, a była paskudna niczym noc w grobie trędowatego. Wróciliśmy więc na Ramblę, siedliśmy przy stoliku w przyjemnym "ogródku" i zamówiliśmy paellę, a właściwie trzy, coby wszyscy się najedli, no i sangrię w wielkich kielichach żeby świętować Łondowe Hepi Berzdej. Moja paella była czarna, z atramentem z kałamarnicy ale smakowała przepysznie i nawet nie było dużo okropieństw, ot małe krewetki, te niczym trupie robaki, kawałki kalmara, ośmiornicy, jeden mussel i tadaaa tadadadada tadaaaa artichoke. JEEEE!!! (Rok temu w San Sebastian zamówiłem sobie właśnie paellę z artichokiem, to baba przyniesła z wielkim robalem, bleh.) Tak więc moja paella była przepyszna, chociaż musiałem się stresować, żeby nie pobrudzić się atramentem i jedyny minus to taki, że później kupa... Może to przemilczę. 
Udaliśmy się później na piechotę (Barcelona Pod jest okropna) do Montjuic, do fontanny, a to przecież wcale nie było daleko, tylko godzinę szliśmy. Już z oddali słychać było muzykę i widać było jak fontanna szaleje feerią barw. I znowu dziki tłum. Maskara. Im bliżej fontanny tym większa chmura wody szła na otaczający tłum. PIIIIIISK. Niczym małe dziewczynki. A trzeba było mieć oczy dookoła głowy, bo to wymarzone miejsce dla kieszonkowców, a jak tu mieć oczy wszędzie, jak na okularach non stop miałem wodę. No jak? Dlatego przenieśliśmy się ciut wyżej i siedliśmy na schodach, którymi można było wejść dalej na samą górę (ależ tam był widok, ale Brytni nie paczała, bo się bała). Co chwilę przechodził chwast i sprzedawał piwo i zasłaniał wszystko co było do oglądania. Mnóstwo chwastów, a nie że jeden i ten sam. Dżi. Posiedzieliśmy prawie do końca i poszliśmy wcześniej coby się nie gnieść w ciżbie ludzkiej. I znowu na piechtę, ale teraz inną trasą. Barcelona nocą - piękna. Przed samą północą wróciliśmy na Ramblę, a tam tak jak w dzień. Hehe, tylko "kramarze" się składali, ale tłum ciągle taki sam, wiadomo gorąco to i kręcą się zamiast spać. A my poszliśmy spać. 
Kolejny dzień, kolejne śniadanie eh szkoda gadać, spakowaliśmy się, zostawiliśmy walizy w recepcji, a sami udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Co trzeba zobaczyć gdy jest się w Barcelonie - wiadomo, Museu Erotic, ale że rano było nieczynne, to została Sagrada Familia. Spokojnie, nie spiesząc się, przeszliśmy pod katedrę (po drodze zahaczyliśmy o Boquerię, jeden z bardziej znanych marketów, gdzie można było zobaczyć a nawet jak ktoś chciał to kupić ośmiornicę, kalmary, żywe kraby i inne paskudzieństwa i gdzie smród był taki, że łojeju), ale nie właziliśmy do środka. Brytni powiedziała, że absolutnie nie wyjedzie na wieżę, nie mówiąc już o zejściu kręconymi schodami, no więc tylko obeszliśmy dookoła a i tak kolejki do kas przeogromne były, a tam jeszcze nie ukończone wszystko. Trzeba będzie wejść do środka po 2025 kiedy ma być ukończona budowa, która się ciągnie już od miliona lat chyba. Przy Sagradzie, właściwie to nie przy, a w sąsiedniej uliczce z widokiem na Sagradę, zjedliśmy papryczki zielone pieczone, gdzie miały trafić się ostre pomiędzy łagodnymi, niczym wilcy wśród owiec, ale chyba wszystkie łagodne były. To smutne. I kolejny spacer ulicami Barcelony, tym razem w stronę morza, do łuku triumfalnego gdzie zielone papugi latały na żywca, a następnie przez Barri Gotic do katedry św. Eulalii (hmmm, tak jakby znajome imię), gdzie w środku jest staw z gęsiami czy gęśmi, hmm, tam pływają gęsi, o. Popaczaliśmy, połaziliśmy trochę i z powrotem na Ramblę i na jedzenie tam gdzie wczoraj i pan nas nawet poznał i dał za darmochę grzanki z oliwą i pomidorami. Miodzio. Tym razem zamówiliśmy dwie sangrie (dla mnie i dla Łondy) i wielką czerwezę dla Brytni i jak pan przyniósł to dał czerwezę mi, a Brytni sangrię i jak się zamieniliśmy to spojrzał na nas z dezaprobatą. Jeju. I teraz wziąłem sobie paelle z makaronem zamiast z ryżem i było znowu mniamuśna.  Posiedzieliśmy trochę, a że czas już się zbliżał odpowiedni, wróciliśmy do hotelu po walizy i udaliśmy się do autobusu na lotnisko. Ostatni rzut oka na Ramblę (dobrze że kupiłem se wcześniej cycki do zasadzenia, bo nie zdążylibyśmy) i w drogę. I tak dotarliśmy na lotnisko. 

 Na balkonie hotelu, a w dole La Rambla - jedna z najbardziej znanych ulic miasta.

 Urodzinowa uczta Łondy

 Inkowa paella, widać jak mussel się przebija.

 Kolejna odsłona paelli, tym razem mniej ortodoksyjna, z  makaronem, ale tak samo smaczna jak tradycyjne ryżowe.

W jednej z wielu uliczek dzielnicy gotyckiej i wiszące jamóny, których wszędzie pełno było.

 Sagrada Familia

 Widok z innej strony na katedrę, no i oczywiście c'est moi.

 Wiszące papryczki w Boquerii, tu było znośnie, nie to co przy rybach i owocach morza.
 
Nie wiadomo co to, pewnie coś do jedzenia

 Takie stoiska to rozumiem, cud, miód, malina ;)

 Widać jak jestem zniesmaczony, fuj, bleh, ohyda, jak sobie przypominam to, ugh...

 Wielka krewetka przy drodze na plahę (jedną z wielu)

Osławione pimientos di padron czyli papryczki, które Łonda poszła zamówić i mówi do chłopa czy są i tu ją zastopowało i pokazuje palcami wielkość papryczki i milczy i paczy się na chłopa a chłop tak samo pokazał i nie wie co ona chce. Hihi, śmieszne...

W drodze na fontanny, które w tle już grają

5 komentarzy:

  1. Ciekawy ten blog kulinarno-podróżniczy, tyle że wiele rzeczy nie rozumiem,bo napisane są do ludu co tam był i widział i wie o co kaman, a ja nie wiem.:B

    OdpowiedzUsuń
  2. Chce taką misie z oczkami co paczy oooooo8)

    OdpowiedzUsuń
  3. No bo pisane jest to bardziej dla mnie samego cobym na starość (o ile dożyję) zobaczył i przypomniał sobie jak było. A stwory z oczami to by skisły od razu po wyjęciu z chłodnego marketu ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Buahahaha to bylo smeszne..i nawet wszystko pamietam!

    OdpowiedzUsuń